ďťż

AZJA 2010 - NOWA WLOCZEGA

Portowe Miasto Luz Azul. Francja Rok 1661.

Była ciemna noc. Za ciemna jak na tą porę roku. Małe miasteczko portowe wydawało się być jasnym punktem patrząc z oddali. Było jedynym miastem w okolicach. Najbliższa wioska była oddalona wiele mil stąd. Leżało na terenie Francji, jednak ani ten kraj ani którykolwiek inny nie chciał się do niego przyznawać. Siedlisko wszystkiego co najgorsze tak je nazywali. Było swoistym miastem-państwem. Coś musiało jednak przykuwać uwagę przyjezdnych. Był to jedyny ,,wolny'' port na tej szerokości geograficznej którym można było dostać się do Anglii nie posiadając własnego statku. Odkąd granice stały się zamknięte po wojnie trzydziestoletniej tylko bogaci kupcy i szlachetnie urodzeni mogli sobie pozwolić na takową podróż. Jednak wzajemna niechęć Francuzów i vice wersa Anglików odstraszała podróżnych. To miasto to był nic innego jak wrzód na dupie całego królestwa ...

Świeczka powoli dogasała na żyrandolu. Mętnym wzrokiem Angus patrzyłeś na wirujące płomienie. Płomyczki zdawały się jakby tańczyć ze sobą. Pociągając kolejny łyk trunku, który postawili ci przyjezdni w zamian za twoje opowieści, czułeś ,że coś jest nie tak. Nie była to zwykła noc. Od dawna nie czułeś podekscytowania. Tak... można było to nazwać podekscytowaniem. Rano pod jakąs dziwną banderą ruszasz w podróż. Nie wiesz kim był jegomość który wczoraj tutaj zawitał i dał ci mieszek złota. Masz poprowadzić statek ku Anglii, nie pytałeś po co. Nie obchodziło cię to wcale, kogo będziesz przewoził, gdzie i co z tego wyniknie. Liczyła się myśl ,że znowu wrócisz na okręt.

Isaac ruszyłeś ku temu miastu mając nadzieję osiągnąć jakiś swoisty sukces. W siedlisku diabła przeprowadzić parę owieczek, a może całe miasto ku lepszemu? To by mógł zauważyć nawet Król Karol II. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Miasto było takie jakie o nim mówili. Sami najgorsi zbrodniarze, zabójcy i pal licho wie kto jeszcze. Czekałeś do poranka, dostać się jakoś na ten statek do Anglii to nie była łatwa sprawa. Jednak najpierw musiałeś przetrwać tutaj jeszcze jedną noc. Melina w jakiej siedziałeś przyprawiała cię o dreszcze, gdzie nie spojrzałeś czułeś na sobie czyjś wzrok. Tutaj najbrzydsza osoba jaką widziałeś na francuskich dworach wydawałaby się pięknością. Jednoocy starzy marynarze,kurwy, i wątpliwej reputacji grajkowie.
Najgorsze były tutaj posiłki. Na widok poszatkowanej ryby, i patrzącego się oka z talerza na ciebie robiło ci się nie dobrze.

Valdred chociaż była noc, kazali ci nosić wodę. Wodę, tobie! Bycie tutejszym duchownym nie było ci w smak, oj nie. To miasto działało ci na nerwy. Ale równocześnie je koiło. Bo wiadomych wydarzeniach wiedziałeś ,że lepszego miejsca by się ukryć znaleźć nie mogłeś. Pracowałeś teraz u Przeora Lesserete w tutejszym opactwie. Było ono wątpliwej treści, i specjalnie nikt na nie zwracał uwagi. Oddalone dwa kilometry od miasta. Oprócz ciebie kilku zakonników i przeora nie było tutaj nikogo. Gdy skończyłeś nosić wodę ze studni, jeden z przełożonych wyszedł ci na spotkanie i kazał ci ruszyć w stronę miasta. Dał ci do ręki dwie monety i powiedział.
masz znaleźć tutejszego rymarza, uprząż pękła gdy ten pachoł od Lessereta orał pole
Ruszyłeś w stronę miasta, droga zajęła ci dłuższą chwilę, ale patrząc na księżyc było jeszcze przed północą. Stoisz na drodze tuż przed miastem.

Wiatr smagał was oboje po twarzach. Wczesno wiosenna pora roku sprzyjała burzom i wichurom. Werter patrzył się na ciebie niezbyt inteligentnie, cały czas przytrzymując swój kapelusz przed porwaniem go przez wiatr. Po chwili dał za wygraną i go zdjął. Staliście na wzgórzu kilka kilometrów przed miastem. Było zimno, za zimno. Werter w końcu nie wytrzymał i spytał.
Sir ile tutaj będziemy jeszcze na tym wzgórzu? Zapowiada się na burzę, nie lepiej znaleźć jakiś nocleg w mieście? Myślę że panienka tego by sobie życzyła, abyśmy jednak utrzymali konie w zdrowiu
Miałeś przeczucie ,że ten kogo szukacie jest w tym mieście. Czułeś też aurę kogoś innego, nie była silna jednak domyślałeś się do kogo może należeć.


Po posiłku, który daleki był od zacnego, udałem się do swej izby, niewielkiej, nawet bardzo... Zasiadłem na posłaniu, zwykłym ino sienniku i starając się zadbać o równą powierzchnię przystąpiłem do kontynuowania mego dziennika, myśli wszelkie i doświadczenia zawierającego. Podczas czynności tej taka mnie naszła dygresja, że Francja to mimo wszystko miejsce jednak podłe, bardziej nawet niż kiedym tu pierwy raz przybył... Lyon i lata spędzone tam z przyjacielem mym, myślicielem Chappuzeau teraz jeno wspaniałą marą się być wydają... Od tamtych dni wiele wiosen minęło, bynajmniej tak ja to postrzegam. Juże wtedy królestwo to, francuskim zwane sprawiało wrażenie nędznego... Ale tak czy owak, na takim końcu świata tom pierwszy raz się znalazł. Tubylcy to skazańczy element, moje ambicje na nic się tu zdadzą... Kogoż przeca w takiej norze, w takim rynsztoku, sprawy duchowe a filozoficzne rozmyślania się imać mają? Pilno mi wracać do Anglii, do kompana mego w myśli i czynie, który decyzje dziś wszelkie podejmuje, by znów tam luksusów życia doczesnego sobie zadać, by znów wielkim nazwiskiem się mienić, choć to wbrew przypisowi przez Jana Kalwina zinterpretowanemu...
Dzień cały szukałem okrętu właśnie w kierunku angielskich ziem odpływającego, z marnym jednak skutkiem... Jedno tyle dobrze, co mnie w okolicy wszyscy wartko rozpoznają i wiedzą oni, żem szukał, to i może mnie kto jutro sam zagdyba.
- ...gołymi rękami zatłukę, palce najpierw wszystkie powyłamuję, potem nadgarstki i stopy, potem łokcie i kolana, potem barki, biodra, a na samym końcu główkę ukręcę, tak! - warczałem pod nosem poirytowany i samotny na drodze przy mieścinie - Najpierw dorwę tego przeklętego pachoła, a potem Lesserete'a i, do diabła, policzę się z nimi! - po zakończeniu tej tyrady, która ciągnęła się już od samych murów opactwa uspokoiłem się już nieco i wchodząc do miasta, bawiłem się jedną z podarowanych mi przez przełożonego monet, przebierając nią między palcami. Co nie znaczy, że nie mamrotałem od czasu do czasu jakichś złorzeczeń pod adresem któregokolwiek z tych przeklętych katoli. Już dwa lata minęły! Dwa lata odkąd zbiegłem z Anglii i czas najwyższy już chyba wracać. Sprawy z pewnością ucichły. Już pewnie nie gadają. A może już wrócić? Odpłynąć znów ku brzegom kochanej Anglii, gdzie każdy chce komuś łeb uciąć, lecz sam się brzydzi dotknąć stali? O tak, genialny plan! Szczęście mi sprzyjało i niemal ucałowałem sam siebie z radości, że jak zwykle cały swój sprzęt przy sobie mam, kiedy wychodzę gdzieś dalej niż za potrzebą. Zamiast więc prosto do rymarza - udałem się raczej w poszukiwaniu statku. Tego jedynego statku, który mógł spełnić moje marzenie powrotu do ojczyzny i radosnego życia najemnika do zadań specjalnych.



Wiatr smagał was oboje po twarzach. Wczesno wiosenna pora roku sprzyjała burzom i wichurom. Werter patrzył się na ciebie niezbyt inteligentnie, cały czas przytrzymując swój kapelusz przed porwaniem go przez wiatr. Po chwili dał za wygraną i go zdjął. Staliście na wzgórzu kilka kilometrów przed miastem. Było zimno, za zimno. Werter w końcu nie wytrzymał i spytał.
Sir ile tutaj będziemy jeszcze na tym wzgórzu? Zapowiada się na burzę, nie lepiej znaleźć jakiś nocleg w mieście? Myślę że panienka tego by sobie życzyła, abyśmy jednak utrzymali konie w zdrowiu
Miałeś przeczucie ,że ten kogo szukacie jest w tym mieście. Czułeś też aurę kogoś innego, nie była silna jednak domyślałeś się do kogo może należeć.


*D'Averosa wpatrywał się w wiochę z nieskrywaną odrazą, choć każdy kto spoglądałby na niego z boku nie zauważyłby żadnej emocji na jego bladej twarzy. Stał wyprostowany, pocierając kolbę ogromnego i zapewne nieludzko ciężkiego muszkietu, jaki trzymał w ręce. Czarny, elegancki płasz miał nienagannie ułożony i zapięty tak, że nawet na silnym wietrze nie ruszął się na centymetr. Dziwnym trafem, nawet kapelusz nie ześlizgiwał się z głowy, choć wiało niemiłosiernie*
A tyś, młodziku, z cukru zrobiony że się tak wody boisz? Mnie to szkodzić bardziej powinno... *Roześmiał się radośnie i przetarł zaparowany monokl, a robił to tak beztrosko, jakby nic dookoła nie było w stanie przykuć jego uwagi*
Poza tym, dawno tak po prostu nie podziwiałem krajobrazu zwykłego, portowego miasteczka o wieczornej porze... Ahh... zawsze na takie widoki robie się głodny... A co do... hmm... *powstrzymywał się żeby nie ryknąć szyderczym smiechem, bo słowo które miał powiedzieć ciężko mu przez gardło przechodziło, a że młodzikiem jeszcze jego "towarzysz" był, to i go zrażać tak od razu nie powinien* ... Panienki, to myślę, że jeśliby jej na ogierach zależało, to i pod dostatkiem by ich miała!
*Tym razem ryknąśł śmiechem, a że nie mógł nic przez to powiedzieć, to skinął dłonią i powoli ruszył lekkim krokiem w dół zbocza, zarzucając swój pokaźnych rodzajów muszkiet na ramię i owracając nieznacznie głowę w tył*
A tak poza tematem rozmowy, o ile jakakolwiek się teraz odbyła, Werterze, mamy tu pracę, a praca niczym zając, może uciec i to dosyć szybko jeżeli się nie pośpieszymy. A wiesz chyba jak ja nie znoszę, gdy omija mnie cała zabawa, nieprawdaż?


Angus opał wygodnie na krzesło. Był jednym z niewielu "przyjezdnych", który naprawdę pasował do tego lokalu. Stare, wymięte i brudne łachmany, odrażająca woń alkoholu i Bóg jeden wie czego jeszcze, szereg osuszonych kieliszków na ladzie przed nim. Nie przycinane od lat siwe włosy noszące jeszcze ślady ostatniego posiłku. Poprzecinana bliznami i ledwie dostrzegalnymi na ich tle zmarszczkami twarz w migotliwym świetle świecy zdawała się na pół upiorna na pół ludzka. Rozmowny, ba! gadatliwy mężczyzna od kilku godzin milczał, popijając wciąż ten sam kieliszek wódki. Był trzeźwy - jak rzadko. Zawiązany pod łokciem rękaw koszuli, sugerował brak znacznej części prawicy. Mętny wzrok mężczyzny wyrażał niepojętą radość, zalaną solidną dawką alkoholu. Nieoczekiwanie po nieogolonej twarzy spłynęła łza. Angus wyprostował się gwałtownie, przewrócił kieliszek wylewając resztkę trunku na blat i udał się do najętej izby. Uderzał jego skąpy wzrost i zbyt szczupła sylwetka, to wrażenie potęgował utykając lekko na prawą nogę.
Isaac próbowałeś usnąć w swojej izbie. Jednak coś nie dawało ci spokoju. Ta noc, to z nią było coś nie tak. Powoli czułeś sen na powiekach, byłeś w półśnie. Leżąc na łóżku nagle usłyszałeś piorun który zerwał cie na równe nogi. Widok zza oknem był iście przerażający. Wichura się zmagała, wiatr doł niesamowicie. Było ciemno, księżyc przykrywały ciemne chmury. Czyżby zbierało się na deszcz? Nie padało jednak. Przed karczmą było pusto, widziałeś to z okna. Lecz nagle twoim oczom ukazało się coś dziwnego. Od strony portu szła dziwna postać. Ledwo ją dostrzegałeś, czarne łachmany które miała na sobie skutecznie utrudniały widzenie. Zmierzała nierównym krokiem w stronę, tego czego można było w tym mieście nazwać rynkiem. Trudno powiedzieć ,że był to miarowy krok, ruszała się jak pijana. Widziałeś jak przystanęła. Spojrzała się w stronę okna, przynajmniej tak wywnioskowałeś z ruchu kaptura. Jakby... jakby wiedziała ,że ją obserwujesz. Po tej chwili, padła na ziemie.

Angus, w izbie było przyjemnie ciepło. Wiatr za oknem kompletnie ci nie przeszkadzał. Przeciwnie przypominał ci wszystkie największe sztormy jakie przeżyłeś w życiu. Tak ... to była chwila na wspomnienia. Mieszek ze złotem , dawał ci pewną nadzieję. Przypomniał ci się obraz, ten blondyn którego minąłeś w drodze do izby. Wydawał ci się jakiś podejrzany. Nie pasował do tego miejsca, z pewnością nie pasował. W porównaniu z tutejszymi żebrakami wyglądał na bogato ubranego. Nienaganna twarz nie przyozdobiona żadną blizną. Taak... był podejrzany. Może ma chęć na twoje pieniądze? Czułeś jakby nadmiar alkoholu zwiększył twoją podejrzliwość. Ten jegomość, starałeś się skupić. Jest podobny do tego który dał ci pieniądze. Nie z wyglądu. Ale styl ubioru był podobny, może to jeden z nich?

Valdred, błąkałeś się po mieście powoli kierując się w stronę portu. Ta noc, i ten wiatr. Nie podobało ci się tu, na dodatek dookoła nie było żywej duszy. Wiatr się zmagał i to potęgowało twoje doznania. W tym mieście nawet w ciemną noc można było kogokolwiek spotkać. Nie było jednak nikogo. Coś było nie tak. Nie czułeś strachu, mało co cię mogło przestraszyć, ale zrobiło ci się nieswojo. Błoto po wcześniejszej burzy zaczynało powoli przyklejać ci się do butów. Nagle przed tobą pod koniec drogi kogoś zauważyłeś... Lub coś. Skryłeś się za murem jednej z uliczek. Przyjrzałeś się postaci na ile to było możliwe, a raczej dopatrywałeś się rys. Księżyc za chmurami sprawiał ,że nie było widać za wiele. Latarnie przez wiatr też były zgaszone. Postać można powiedzieć że snuła się wzdłuż ulicy. Jak pijana, jednak sposób jej chodzenia był zbyt równy i rytmiczny by mogła być pijana. Była ubrana w jakieś czarne łachmany ,które zlewały się z nocą. Gdy była bliżej przycupnąłeś instynktownie do ściany. Gdy cię mijała, nie zwróciła na ciebie uwagi. Ale to co usłyszałeś zmroziło ci krew w żyłach. Nucąc jakby z wiatrem postać mówiła.
Odwieczne pragnienie szaleńczego podążania... Za zapachem krwi... w stronę piekła. Odwieczne pragnienie pożądania, za zapachem krwi...

Odwróciłeś głowę teraz była ze 20 metrów przed tobą, ty nadal stałeś wtopiony w ścianę w uliczce. Miałeś stąd dobry widok. Postać nagle przystanęła. Widziałeś jakby gdzieś spoglądała. Po czym padła na ziemię.

Werter ciągnął za wami konie gdy schodziliście ze wzgórza. Szło wam to dosyć sprawnie, choć ziemia była jeszcze dosyć twarda po zimie.
Sir. Konie się płoszą. Coś jest chyba nie tak.
Wiatr zmagał się coraz bardziej. Nie padało jednak. Miasto skryte w mroku, powoli się do was przybliżało. Werter szedł za tobą dalej bez słowa. Choć widziałeś ,że bacznie się rozgląda. To w las, to w trawy obok was.
Nie słyszę zwierząt... Ten las przyprawi nas o kłopoty....
Werter miał racje nie było słychać zwierząt. Nie było nic w praktyce słychać prócz wiatru. Nagle twoje zmysły wzmogły się. Ci których szukacie są w mieście, z każdą chwilą gdy byliście bliżej byłeś tego coraz bardziej pewien. Druga aura za to była trochę niejasna, ale chyba tamci też są w mieście. Rozkazy od Einzbern trzymałeś w drugiej dłoni, Pozbyć się heretyków w zarodku w ich siedlisku. Brzmiał pierwszy, bardziej niż rozkaz przypominał jednak zlecenie. Drugi , Nie angażować się w tutejszy konflikt, co się tam wydarzy to nie nasza sprawa. Bez ofiar śmiertelnych, przynajmniej takich które można by rozpoznać i zauważyć. Unikajcie czyichkolwiek oczu, tym bardziej kontaktu z NIMI. Podpis był trochę już zamazany, efekt waszej podróży przez morze.
Bardziej niż trup na środku wyludnionej ulicy przykuwała moją uwagę aura... Która w oczach pogarszała się z sekundy na sekundę. - Scheiße... - Zaklnąłem w grymasie. Pogoda jest przecież wielce istotnym jest aspektem podróży, zwłaszcza kiedy środkiem rzeczonej wyprawy ma być żegluga. Zacząłem intensywnie zastanawiać się czy aby sytuacja jakiejkolwiek zmianie ulegnie i zgodnie z moimi planami uda mi się wyruszyć do Anglii... Tak przebierając w swoich myślach naszedł mnie znowu uliczny nieboszczyk, złapałem w przypływie nastroju dziennik i notowałem spostrzeżenia odnośnie warunków, dziwnych przeczuć. Przez chwilę dłuższą skupiłem się na leżącej na bruku postaci. - Czy wspomnieć ją w tych zapiskach? - Zapytałem sam siebie... Chyba jednak tę kwestię przemilczę, wiele lat w środowisku owianym spiskiem, zemstą i zdradą było dla mnie swoistą lekcją, wykładem. - Lepiej nie poruszać niebezpiecznych kwestii, to zawsze niesie za sobą jakieś ryzyko... - Rzuciłem w eter. Pisałem dalej, dodawałem swoje przemyślenia, nadzieje, spostrzeżenia. Notatki, swoim zwyczajem, sporządzałem po niemiecku, kwestia przyzwyczajenia... A może i tak będzie bezpieczniej? Niewiele osób w tej zapomnianej przez Boga okolicy zna ten język, dziennik jeżeli nawet wpadnie w niepowołane ręce, będzie nieczytalną stertą makulatury. Siadłem na posłaniu modląc się o lepsze jutro.
Wszedłszy do pokoju, Angus zdjął szybko ubranie i ułożył się na posłaniu. Zastanawiał się, czy bardziej podejrzane jest towarzystwo, które znał dobrze z podobnych spelun, czy ten przedziwny jegomość, nie zdający sobie chyba sprawy z tego, gdzie trafił. Na pewno sama obecność tego drugiego była zaskakująca, ale staruszek nie sądził, by jego obecność miała zwiastować jakieś nieprzyjemne wydarzenia. Ot - taki cudak, załatwiający swoje sprawy - właśnie JEGO sprawy. Szumiący wciąż w głowie alkohol utrudniał Angusowi te rozważania. Nadludzkim wysiłkiem woli zdołał jeszcze wstać i zamknąć drzwi do izby. Nie całkiem wiedział, dlaczego to robi. Nie miał przecież nic godnego uwagi - trochę ubrań, kilka drobiazgów o wartości raczej sentymentalnej i pękatą sakwę monet. Jutro i tak wszystko ulegnie gwałtownej dewaluacji. Z tą myślą mężczyzna położył się wreszcie spać, by nazajutrz zdążyć się odpowiednio przygotować do drogi.
Wstrzymałem oddech, gdy obca osoba przechodziła koło mnie. Trzymałem kurczowo za swoje sztylety do walki, gdy wysłuchiwałem nucenia postaci, by w razie ewentualności bronić się. Ostrożności nigdy za wiele w tak niepokojący dzień. Nie musiałem się jednak bronić, więc odetchnąłem z ulgą, gdy nieznajomy oddalił się. Gdy padł na dłuższą chwilę zamarłem w bezruchu. Powiodłem wzrokiem tam, gdzie spojrzał przed upadkiem nieznajomy, a następnie rozejrzałem się wokół za czymś, lub kimś kto mógł spowodować jego upadek. O ile nie dostrzegałem niebezpieczeństwa, o tyle ostrożnie i po cichu zbliżałem się do jegomościa mając nadzieję, że po prostu padł martwy. Albo, jeszcze lepiej, pijany. Jedną z dłoni wiodłem po ścianach, murach, czy czymkolwiek wzdłuż czego się poruszałem. Drugą natomiast trzymałem w pogotowiu pod płaszczem na rękojeści jednego z moich noży do rzucania. Cały czas rozglądałem się za czymś, co mogłoby mnie zaniepokoić.
Zwierząt w lesie nie było słychać po części i z jej winy. Alana, jak to niewyrośnięte młódki mają w zwyczaju, za nic miała rozkaz Raphaela (treść: nie rusz się stąd - kto by posłuchał?...) i po krótkim czasie wynudziła się na tyle, żeby stwierdzić, że musi go znaleźć.
Gdyby umiała czytać, to dobrałaby się do tych ciekawych ksiąg (muszą być ciekawe! Ciekawsze niż liczenie much). Ale nie umiała. Najwyraźniej musi go jeszcze trochę pomęczyć.

Pomińmy to, w jaki sposób trafiła do swojego opiekuna i tego tam, no, na W. Dość, że trafiła, płosząc przy okazji część fauny. I tak miała mnóstwo szczęścia, że to fauna nie przepłoszyła jej.
Rudowłose dziewczę stało przed nimi, kilkadziesiąt kroków niżej. Trudno było jej nie poznać, trzęsącej się w za dużym i za cienkim jednocześnie kubraku, pod który niby włożyła swetry, ale i tak marzła. Wiejący wiatr szarpał czerwone kosmyki i tylko kosmyki; nie dała się poruszyć połom ubrania, trzymając je kurczowo przy ciele dłońmi zaplątanymi w rękawy. Czekała na nich w miejscu, skulona, zziębnięta. Ale i tak lepsze to niż siedzenie na tyłku i nabijanie siniaków.
Ciemne oczy szukały wzroku Raphaela. Wolałaby z góry wiedzieć, jak wielką burę dostanie.


Werter ciągnął za wami konie gdy schodziliście ze wzgórza. Szło wam to dosyć sprawnie, choć ziemia była jeszcze dosyć twarda po zimie.
Sir. Konie się płoszą. Coś jest chyba nie tak.
Wiatr zmagał się coraz bardziej. Nie padało jednak. Miasto skryte w mroku, powoli się do was przybliżało. Werter szedł za tobą dalej bez słowa. Choć widziałeś ,że bacznie się rozgląda. To w las, to w trawy obok was.
Nie słyszę zwierząt... Ten las przyprawi nas o kłopoty....
Werter miał racje nie było słychać zwierząt. Nie było nic w praktyce słychać prócz wiatru. Nagle twoje zmysły wzmogły się. Ci których szukacie są w mieście, z każdą chwilą gdy byliście bliżej byłeś tego coraz bardziej pewien. Druga aura za to była trochę niejasna, ale chyba tamci też są w mieście. Rozkazy od Einzbern trzymałeś w drugiej dłoni, Pozbyć się heretyków w zarodku w ich siedlisku. Brzmiał pierwszy, bardziej niż rozkaz przypominał jednak zlecenie. Drugi , Nie angażować się w tutejszy konflikt, co się tam wydarzy to nie nasza sprawa. Bez ofiar śmiertelnych, przynajmniej takich które można by rozpoznać i zauważyć. Unikajcie czyichkolwiek oczu, tym bardziej kontaktu z NIMI. Podpis był trochę już zamazany, efekt waszej podróży przez morze.


Gadasz młodziku i gadasz, jakbym oczu na głowie nie miał! Las, las, las jak jego mać las! W lesie są wilki, dzikie ptactwo, psie odchody, mordercy i bandyci, jak w każdym jednym lesie, na miłość boską! *Raphael spokręcił głową i wydał z siebie nieartkułowany dźwięk, który miał być podobny do westchnięcia, a potem zerknął na zwitek papieru, jaki ściskał w dłoni od dłuższego czasu. Zza płaszcza wyciągnął rżniętą w kości słoniowej fajkę, upchał ów papier do środka, zasypując gęstą suszą, jaką specjalnie zamówił przed podróżą z najnowszego transportu z kolonii, i iskrownicą odpalił* Pozbyć się heretyków, toć rozumiem, nie angażować się w konflikty...na miłość boską, a widzisz ty tu jaki? Oczu unikać, a com ja, na wszystkie demony z siedmiu piekieł, kameleon jaki, co to pod murem niewidzialny się stanie? No bogowie na niebiosach, czy żem ja do gada podobny? Bez ofiar śmiertelnych? Oż na święty krzyż, nie po to żem się przez morze na tej pływającej trumnie przeprawiał coby teraz trochę rozrywki nie zaznać, o nie!!! *Tu już głos podniósł, ale uciszył się, gdy zaciągnął się potężnie, niczym stary kapitan na pęłnym morzu* Tytoń najlepszy, liścmi cytryny zaprawiany, prawdziwie wybrorny... Spróbować żeś tego powinien. *Przerzucił muszkiet do ręki, spoglądając na port, gdzie stała Demeter i przynajmniej w teorii powinna gdzieś być Alana* Mała przechera, siedzieć miała grzecznie i czekać...ehh... *Tym razem bez cienia jadu i sarkazmu to powiedział, ale rozbawiony i z uśmiechem, bo na swoją małą podopieczną gniewać się nie potrafił.* Siedź dziecko, gdzie siedzisz, źle się będzie działo. *Rzucił głośniej, by dziewczynka go usłyszała i dalej obserwował wiochę* Ale nie podobało mu się to co widział. Nie, żeby mu to cokolwiek myśli mąciło. O nie, nic z tych rzeczy. Im bliżej był miasta, tym bardziej był zawiedziony. Całe starania poszły psom na mięso. Nie znajdzie tutaj rozrywki godnej jego osoby. Chociaż...
Postacie na rynku, szczególnie jedna, leżąca trupem na ziemi i druga, czajaca się w głębokich cieniach zwróciły jego uwagę. Nie będzie to rozrywka, ale z pewnością może być to zabawne. A że ścisłych rozkazów nie dostał, bo uleciały kilka sekund wcześniej z tytoniowym dymem...*
Wiesz, Werterze, tak sobię teraz myślę. Dusza myśliwego zawsze sobą zostanie, czyż nie? A w duszy jednak ja jestem myśliwym, a me kule nie będą wybrzydzać, gdy wpadną w hołoty tłum. Werter. Do pracy.
*Ostatnie zdanie wypowiedział jak dowódca, rozkazujący podwładnemu zołnierzowi, jednocześnie podnosząc swój muszkiet w jednej ręce, niczym pistolet najlżejszy, spokojnie wziął cel i z szerokim, drapieżnym uśmiechem nacisnął spust*
Alana powoli przekradałaś się przez las. Była wczesna wiosna więc zimno bardzo ci doskwierało. Dziwnym trafem nie czułaś strachu dopóki widziałaś dwie postaci schodzące ze wzniesienia. Wysoka postać wyróżniała się znacznie. Druga zaś wydawała się nie pozorna. Ale już wcześnie kilka razy zauważyłaś ,że pozory cie myliły. W tle usłyszałaś.
Siedź dziecko, gdzie siedzisz, źle się będzie działo...
Postacie powoli znikały w ciemności.

Z Werterem powoli zbliżaliście się do miasta. Było niezmiernie cicho, w takie noce chyba największe zbiry trzymają się w jakichś schronieniach. W taką noc wychodzi się chyba tylko po to by znaleźć nocleg... wiekuisty. Mijaliście kolejne budynki. Werter cały czas trzymał konie, wodził dłonią po oblepionych słomą murach na zimę. Błoto kleiło wam się niemiłosiernie do butów. Nie licząc rynku nie było tu żadnych wybrukowanych dróg. Wiatr powoli ucichał. Po przejściu jeszcze kilkunastu metrów zauważyliście to czego szukaliście. Dopalające się akurat latarnie rozświetlały akurat środek drogi gdzie powoli z ziemi wstawała postać w obszarpanych łachmanach. Werter momentalnie bezszelestnie przywiązał konie do pobliskiego popręgu słysząc twoje polecenie. Podniosłeś broń w górę i nacisnąłeś spust.
Niszczę bez końca, Demony oszczędzają mnie, szaleńczy niszczący strach
Huk wystrzału zderzył się akurat z uderzającym piorunem. Konie podskoczyły do góry, jednak nie było słychać ich rżenia w tym hałasie. Po chwili jednak ucichły, od małego były szkolone do takich sytuacji.
Werter ruszył niczym cień, w pobliskiej uliczce zauważyliście postać. Zrobił dwa kroki, zauważyłeś znajomy błysk, błysk śmierci. Postać chciała coś chyba krzyknąć, przebiegła kawałek w waszą stronę, Werter zaparł się mocno na nogach, kolejny błysk, i błysk. Nogi, Głowa i jedna z dłoni odpadły od ciała. Wyglądało to jakby sam tułów jeszcze siła rozpędu biegł i upadł niedaleko was. Dłoń z kawałkiem ramienia przeleciała i zawisła w powietrzu. Wpadła w błoto, a smużka krwi zachlapała ci buty.
Werter odwrócił się, zauważyliście dym i buchający z drugiej strony miasta płomień.
Więc oni jednak też tu są... Szepnął.

Valdred stałeś ukryty w cieniu, dotykając nerwowo jeden ze sztyletów w każdej chwili gotów do akcji. Był zimny w dotyku, tak jak podczas najważniejszych akcji w twoim życiu. Czułeś się jak ryba w wodzie, podczas takich sytuacji. Jednak coś było nie tak, byłeś zaniepokojony. Nie zdarzało ci się to. Czekanie co zrobi postać powoli robiło się nie znośne. Powoli poruszałeś się w stronę postaci. Aż była dwa może trzy metry od ciebie, pewnie nie żyje, błoto wydawało taki dźwięk ,że ktoś w takiej ciszy musiał cie usłyszeć. Udało ci się podkraść znakomicie, nawet gdyby wstała i próbowała cię zaatakować była i tak do ciebie zwrócona plecami. Nim by się odwróciła bez problemu rzuciłbyś nożem. Czułeś dreszcz podniecenia, dawno już nie byłeś w takiej sytuacji. Anglia... jawiła się jako raj utracony. Postać nagle przystanęła na jednym kolanie, po czym wstała. Byłeś już tuż obok więc wystarczył jeden ruch. Zmroziło cię jednak.
Niszczę bez końca, Demony oszczędzają mnie, szaleńczy niszczący strach
Usłyszałeś grzmot, oślepiony zasłoniłeś się dłońmi. To nie było tylko grzmot, było coś jeszcze.
Poczułeś że oblewa cię krew, i kawałki czegoś miękkiego. Nie wiedziałeś co się dzieje byłeś kompletnie zamroczony. Próbowałeś zrzucić to z siebie, całe dłonie, ubranie i twarz miałeś we krwi. Nie była to twoja krew nie czułeś bólu. Odzyskałeś wzrok i spojrzałeś przed siebie. Pod twoimi nogami leżało bezwładne ciało bez głowy. Nie widziałeś jeszcze czegoś takiego, chociaż byłeś zabójcą takiego bestialstwa nie doświadczyłeś. Zakręciło ci się w głowie, przeszedłeś kilka kroków i poczułeś jak cię mdli. Próbowałeś to zatrzymać, jednak oparty o pobliski kawałek słupa podtrzymujący domostwo zaczęło cię cofać.

Angus ostatnimi siłami wstałeś i zamknąłeś przed sobą drzwi. Padłeś zmęczony na łoże, chociaż trudno je było tak nazwać. Była to owinięta słoma białym materiałem. Nie przeszkadzało ci to kompletnie, i tak czułeś się lepiej, zazwyczaj spałeś w gorszych warunkach. Pokój wirował a ty jakby wraz z nim. Czyli wszystko było w porządku, to był kolejny etap twojego upojenia. Próbowałeś usnąć, jednak z otępienia wyrwał cię potężny huk. Huk, słyszałeś go wiele razy. Jakby ktoś strzelał z broni. Alkohol, przegrał z twoją adrenaliną. W takich sytuacjach byłeś zbyt doświadczony żeby poddawać się jego działaniu. Byłeś pewien to był odgłos wystrzału. Wyjrzałeś za okno, ostrożnie już bez śladów otępienia. Nie wierzyłeś w co widziałeś, to chyba kolejna mara senna. Na środku drogi,dosyć daleko od karczmy, leżała postać w smudze krwi, która rozlewała się po błocie. Obok niej stała podobnie chyba jak ona ubrana na czarno postać. Też cała we krwi. Chwiejnym krokiem przeszła kilka kroków. Znowu wszystko zawirowało. Padłeś opierając się o ścianę obok drzwi. Serce ci waliło, przegrałeś chyba jednak walkę z alkoholem. Nie mogłeś widzieć tego co widziałeś.

Isaac siedziałeś w wynajętej izbie, świeczka miarowo odmierzała czas. Pisałeś swoje spostrzeżenia w dzienniku. W rytm płomienia słowa płynęły, jakoś dobrze ci się dzisiaj pisało. Może to te nieprzyjazne warunki tutaj? Jedynie grzmoty wytrącały cię z rytmu. Wydawało ci się że brzmiały jakoś inaczej niż ten który usłyszałeś jak ostatnim razem spoglądałeś w okno. Ale to pewnie sprawka alkoholu. Teraz każdy grzmot brzmiał dla ciebie inaczej. Układałeś kartki w dzienniku, by dobrze się trzymały. Łapałeś się jednak na tym ,że co rusz przysypiałeś, odgłosy burzy za oknem cię tylko budziły. Aż w końcu to jakoś przycichło...
Obudził cię zapach, intensywny zapach. Musiałeś przysnąć nad dziennikiem, gdyż świeczka dopaliła się trochę i zgasła. Powoli przecierałeś senne oczy, jednak coś było nie tak. Czułeś dym.
W istocie to był dym! Widziałeś że unosi się już powoli w górze twojej izby. Otwarcie okna nie udało by się, było obite solidnym kawałkiem metalu. Chwyciłeś dziennik, otworzyłeś drzwi które wcześniej zamknąłeś, i wyszedłeś na zewnątrz na korytarz.
Momentalnie buchnął na ciebie płomień od dalszej strony izb. Upadłeś pod wpływem podmuchu na ziemię. Obijając się plecami o ścianę. Trzymając w jednej dłoni dziennik, podniosłeś oparty o ścianę głowę. Poczułeś na swojej skroni pistolet wycelowany w ciebie.
Widok był jak z opowieści o piekle. Dookoła buchały płomienie, nie dotknęły jeszcze schodów zejściowych na dół. Jednak boczne izby skąd buchnął na ciebie ogień musiały płonąć. Przed tobą stała postać, wyglądała upiornie w tej sytuacji. Czarny płaszcz powiewał przy chmarach pyłu, spod okrągłych okularów dostrzegłeś bezwiedne spojrzenie. Spod płaszcza, było widać czarną koszulę i krucyfiks, który opadał gdzieś do połowy klatki piersiowej. Postrzępione blond włosy nabierały dodatkowego wyrazu w
blasku płomieni. Postać nagle zapytała.
Czy masz w sobie wiarę?
Sytuacja była tragiczna, z początku bałem się jedynie o utratę swoich zapisków, jednak klęcząc z lufą przy skroni zacząłem się gorączkowo zastanawiać nad czasem, który mi pozostał wyznaczonym będąc przez Boga... Zadano mi proste pytanie, jednak odpowiedź na nie wcale już taka banalna być nie mogła. Jeżeli jegomość jest wysłannikiem papieskim, inkwizytorem, a może nawet obrońcą wiary z powołania, to tak czy siak będzie katolickim mordercą, uciśnionym walczącym z wywrotowym elementem protestanckim, takim jak ja... Sekundy mijały... - Mam, przeca jestem skromnym sługą bożym. - Powiedziałem spokojnie, starałem się nie okazywać jakiegokolwiek strachu. Mój los jest w rękach istoty wyższej. - Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name... - Zacząłem modlitwę w mych myślach... Po chwili już na głos, powoli i spokojnie patrząc w przestrzeń powtarzałem, tym razem w łacinie. - Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur Nomen Tuum... - Teraz pozostało mi już tylko czekać na obrót wydarzeń.
Wiedziałem, że kiedy tak mocno zbiera się na wymioty, to nie ma sensu się powstrzymywać. Chciałem to załatwić szybko i bezboleśnie. Rękami oparłem się o rzeczony kawałek słupa od jakiegoś budynku, nachyliłem się starając się nie ubrudzić zwymiotowałem tak szybko i soczyście, jak to było tylko możliwe. A mogłem nie jeść śniadania. Swoją drogą - co to u diabła miało być!? Kiedy mój żołądek uspokoił się nieco spojrzałem na bezgłowego trupa i starałem się przyzwyczaić do tego paskudnego widoku. Rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu czegoś, co mogło to spowodować. Dłuższą chwilę siłowałem się sam z sobą, nim zdecydowałem się niepewnie, z paskudnym grymasem na twarzy, zbliżyć się do trupa, by sprawdzić co może mieć przy sobie wariat recytujący jakieś piekielne pieśni. Nigdy nie martwiłem się jakoś, że piekło, czy niebo mogą istnieć, ale czasem zwracałem się do Boga. Szczerze, kiedy nie był to przymus od strony duchownych. Teraz byłem bliski płomiennej, pięknej i rozbudowanej modlitwy. Może jednak piekło istnieje? Może to demon rozsadził mu czaszkę? Trza było sprawdzić.
Nic tak nie ułatwia myślenia, jak porządna dawka emocji wymieszana z gorzałką. Angus na przemian tracił i odzyskiwał trzeźwość umysłu, nie wiedząc co myśleć o dwóch gentlemanach za oknem. Widział już w swoim życiu wiele paskudnych przypadków od złamań szyjki kości udowej po trafienie z kilku-funtowego działa. W tym jednak było coś osobliwego. "Kropnąć" człowieka w taką pogodę można z byle powodu, ot chociażby spieszysz się do karczmy, a ktoś pyta Cię o zdrowie. Ale wytarzać się w jego krwi? - to już lekka przesada. Staruszek zaczynał się gubić czy ta sytuacja go przeraża, czy bawi. Wymacał ręką lejkowatą lufę wystającą z tobołka. Na szczęście był jeszcze dość trzeźwy, by zdać sobie sprawę, że jest pijany... Uznał, że obsługa garłacza w tym stanie go przerasta, więc wrócił do głównej sali zasięgnąć języka.
- Widzieliście?! - rzucił w pustkę, nie widząc jeszcze przyszłych rozmówców.
Siedź, gdzie siedzisz. Takiego! Żeby mu tu zeszła na zapalenie płuc! Ona wie, doskonale wie, że Raphael tylko udaje takiego miluśkiego i po prostu chce się jej pozbyć, żądny krwi, morderca jeden, perwers, dewiant nieboski, chroń nas Opatrzności...

Na granicy pola widzenia zamigotał zarys skrzydlatej postaci. Jej anioł stróż, czarny niczym hematyt z lekkim połyskiem, w wyleniałej aureoli i wytartej szacie. Towarzysz już od ładnych paru lat, niespecjalnie wszechmocny, ale wierny i cierpliwy. I jednocześnie jej najlepszy przyjaciel, jedyny, którego nauczyła się rozumieć, a nie tylko bezmyślnie słuchać. Chociaż nadal pojawiał się, kiedy chciał.
(Tylko cicho, malutka. Idź za nimi.)
No to poszła. Przecież nie mógł jej życzyć źle, prawda?

Poza tym nieswojo tu tak samej, w lesie. Nie chciała zostać bez opieki, wyposażona wyłącznie w chude nogi i silną wolę przeżycia. Ruszyła za nimi, jednak nie od razu. (Poczekaj, a potem nie patrz, maleńka. Nie wytrzymasz tego, cokolwiek to jest. Będzie się działo, powiedział. Ostrzegał. Posłuchaj.)
Huku nie rozpoznała. Potruchtała w stronę, z której się rozległ dopiero wtedy, gdy do końca ucichł. Bo to ta sama strona, w którą poszli jej opiekun z tym takim. Chyba.
*Ściągnął brwi mocno, gdy zauważył że strzał, do którego tak się przykładał, oderwał tylko głowę owemu osobnikowi w którego celował, a "popis" Wertera wcale mu nastroju nie poprawił, a wręcz przeciwnie*
Nie dość, jego mać, żem spudłował, i to perfidnie, to jeszcze szczeniak nawet nie próbuje słuchać, co sie do niego mówi, a na domiar wszystkiego, nowe, jego mać buty mi musiał oczywiście uwalać, jakąś, cholera nagła, posoką z nie-wiadomo-jakiego trupa. Na siedem piekieł, ja ci przyrzekam, młodziku, że jeśli cię na żywca nie poskładam w kostkę, zapakuje do działa i wyślę cię do Anglii szybciej niż kula armatnia, to możesz się uważać za szczęśliwca. I przestań mi tu o nich czy nie nich prawić i oszczędź mi faktów oczywistych. Ażebym jeszcze nie zapomniał, to twojej pracy brakuje wyraźnie elegancjii i Walter się o tym z pierwszej ręki dowie, a i tak będziesz czyścił mi ubranie. I jak cię błagam, młodziku, na wszystkie skarby świata, nie ciepaj oderwanymi kończynami w moją stronę. A całkiem poważnie mówiąc, szukaj, i każdego jednego z tych twoich, psia jucha, NICH, wyślij do piekieł szukającego swoich kończyn.
*Odwrócił się na pięcie i powoli poszedł w stronę Alany. Mała czasem bała się strzałów, szczególnie z armaty jaką był jego muszkiet a i oszczędzić jej chciał widoków zmasakrowanych ciał. Dzieckiem w końcu była i nie wypadało coby coś złego na jej małym rozumku siadło. Stanął przed nią i usiadł obok niej, tak jak stał opierając muszkiet o drzewo, niczym na pikniku jakim, nie zważając nawet na jatkę, jaka odbywała się w tej chwili. Pogłaskał małą po czuprynie, podając jej miętowca, jakie zwykle w płaszczu nosił*
Czy ja żem cię nie prosił, abyś na statku została, mała rozróbo? *uśmiechnął się do dziewczynki szeroko, niczym ojciec który nie ma zamiaru karcić swego dziecka* I co ja mam z tobą teraz zrobić, co? Do miasta na razie nie pójdziemy, prawda? Źli ludzie tam są i dopóki Werter z nimi sobie nie poradzi, musimy chwilę to posiedzieć. I ty mi powiedz, gdzieś ty znowu tyle siniaków nazbierała? Jak do domu wrócimy to od Ilii trochę pieniędzy wezmę i pójdziemy kupić ci coś ładnego, dobrze?...

(Gdzie indziej ale w tym samym czasie)

*Wyszedł z cienia, tuż przy karczmie, i powolnym krokiem ruszył w stronę truchła, które kilka sekund wcześniej ustrzelił. Wyglądał jak sam diabeł, z muszkietem na ramieniu i rozpiętym płaszczem. Czerwona kryza wyglądała niczym krew z poderżniętego gardła, a oczy świeciły mu się drapieżnie, błyszcząc światłem mieściny. Szedł cicho. Nawet stukotu jego okutych butów nie było słychać przez grzmoty i głuche jęki, jakie dochodziły z uliczek, a które tylko on mógł usłyszeć. Bez większego wysiłku "podkradł" się do klęczącego przy trupie osobnika, Wyszczerzył się drapieznie, ledwo powstrzymując napad śmiechu. Odziany w czerń osobnik był tak żałośnie nieostrożny, że żal było na niego czego innego niż kamienia, co pod nogami leżał. Ale w ostateczności D'Averosa opanował się, i ruchem tak szybkim, że ledwie mogło go uchwycić ludzkie oko uniósł muszkiet i przyłożył go do potylicy nieostrożnego głupca. Głos jego brzmiał niczym z najgłębszej jaskini, a mocny był i głośny tak, że nawet gromy go nie miały prawa zagłuszyć*
Siedem jest piekieł i siedem jest bram do niego, siedem jest strażników przy siódmej bramie a w liczbie siedem milionów, czterysta pięć tysięcy dziewięćset dwiadzieścia sześć diabelstwa sztuk piekielne łąki zamieszkuje. Jednego z nich wołałeś, przyjacielu, więc pytam cię tu, czegóż sobie życzysz?
Zagryzłem zęby, krzywiąc się. Zaraz jednak wymusiłem na swej twarzy spokojny wyraz i tak oto odrzekłem:
- Jam niczego nie wywoływał. Bardziej mnie jednak zastanawia od kiedy to komuś, kogo mieni się swym przyjacielem, broń się do głowy przystawia? - zapytałem, wstając powolnym, płynnym ruchem coby nie poirytować napastnika. Ułożyłem ręce tak, by od tyłu to wyglądało jakbym utrzymywał ciaśniej płaszcz, żeby na wietrze mu nie powiewał, jednak w rzeczywistości trzymałem za rękojeści swych długich sztyletów w razie ewentualności.
- Mniemam, że to twoja sprawka. I pewnie ty wiesz co się tu dzieje. Więc mi wytłumacz, nim zrobisz ze mną to samo, co z nim - zaśmiał się po cichu. Nieco rozbawił mnie fakt, że łowca żyć, czy jak mógłbym się mienić, z wieloletnim doświadczeniem nagle balansuje na krawędzi życia i śmierci. Ja nie byle kto i pamiętałem o tym dobrze. Więc kim musiał być ten, który bełkotał właśnie jakieś bzdury w moim kierunku?
Angus wpadłeś do głównej sieni, schodząc trzymałeś się jedną dłonią poręczy od schodów. W izbie trochę się przerzedziło. Właściciel chrząkał i krzyczał stojąc przy blacie baru. Jegomość obok niego wyglądał na wykidajłę i patrząc na niego lekko zażenowany nie wiedział co ma odpowiedzieć. Usłyszałeś z tych wrzasków tylko końcową kwestię.
to wyjdź i ich stąd wyrzuć! Za co dostajesz ode mnie monety?
Oprócz nich w sienie było tylko kilku oprychów, marynarzy i dwie postaci w jakiś podejrzanych czarnych płaszczach. Podobne z wyglądu do tej która dała ci pieniądze.
Kiedy rzuciłeś:
- Widzieliście?!
Uwaga ludzi z karczmy skierowała się na ciebie. Zacząłeś opowiadać to co widziałeś za oknem, kilku machnęło dłonią myśląc że to tylko jakieś głupoty powiedziane przez starego pijaka, lub kompletnie się tym nie interesując.
Jednak kilku marynarzy chyba ci uwierzyło bo wstali od swoich stołów i wyszli na zewnątrz. Właściciel o dziwo nie zwrócił na nich uwagi, choć z pewnością nie zapłacili za wikt i opierunek. Za nimi wyszedł wykidajło ale spod przymykających się drzwi zauważyłeś że ruszył w przeciwną stronę. Nerwowe spojrzenia jego poprzedniego rozmówcy na jego wyjście wydały ci się podejrzane.

Wiatr dął niemiłosiernie. Znowu, jakby oczekując kolejnego rozwoju akcji. Valdred stałeś na przeciwko tej dziwnej dla ciebie postaci. Nie mogłeś myśleć zbyt trzeźwo, z przystawionym TYM przedmiotem do głowy. Przypominało muszkiet, jednak nie znałeś się za bardzo na współczesnej broni. Gość wyglądał (zajrzyj sobie do opisu), staliście przez chwile w ciszy po tym jak zadałeś swoje pytania. Kątem oka zauważyłeś że z rynku widać dym. Z daleka za sobą słyszałeś także jakiś gwar, jakby rozmów.

Na dźwięk imienia Walter, Werter lekko się wzdrygnął. Ściągając jedna z rękawic, powoli przygotowywał swój sprzęt do ponownego użycia. Nie odezwał się słowem, a gdy zniknąłeś w ciemnościach, ten wsiadając na swojego rumaka krzyknął:
Sir! Jak go odnajdę, dam umówiony znak i będę zmierzał do statku bo wykonaniu zadania!
Gdy pojawiłeś się koło postaci, ta nie wydawała się jakoś przerażona całym zajściem. Spoglądanie na nią nie było z pewnością przyjemnym widokiem... choć tobie to nie przeszkadzało. Cała była uwalona krwią , i czułeś od niej przeraźliwy smród, a może był to smród truchła obok? Rozmawialiście, a ty zauważyłeś ,że zbliżała się do was jakaś grupka ludzi. Wyglądali na marynarzy, ale byli jeszcze daleko od was. Tamten chyba też coś przeczuwał. Zauważyłeś też że zwrócił uwagę, na dym dochodzący z rynku.

Alana dreptałaś kawałek za nimi, droga do miasta wydawała się straszna o tej porze. Jak się postarałaś potrafiłaś stąd zobaczyć nawet już pierwsze zabudowania miasta. Gdy zobaczyłaś znajomą ci postać przystanęłaś na chwilę.

Isaac
.. - Mam, przeca jestem skromnym sługą bożym...
Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur Nomen Tuum...
Płomienie szalały do o koła. Ciszę przerywała tylko twoja modlitwa, Ogień był już coraz bliżej was. Powoli czułeś jego ciepło na swojej skórze. A może to było ciepło już czegoś innego? Gdy postać nagle spojrzała się w górę, spod jej okularów zauważyłeś niebieskie oczy, w których odbijał się płomień zmieniając ich kolor na czerwony. Krwisto czerwony. Iskierki zaczynały powoli skakać po twoim płaszczu, usłyszałeś nagły trzask. I spod sufitu spadł kawałek belki. Postać cofnęła dłoń trzymając pistolet nim ta spadła na ziemię i przedzieliła was , niczym częstokół ludzi od sfory wilków. Mały włos a spadła by ci na nogę, wtedy usłyszałeś wrzask z dołu.
Heinkel!
Postać zwróciła głowę w stronę zejścia na dół, nastąpiła dwa kroki i przed samymi schodami odwróciła się do znowu do ciebie i spomiędzy ognia buchającego z belki widziałeś jej rysy powiedziała:
Dzwony bijące na alarm obudziły białą armię, ponieważ ciemne chmury przykryły kraj i zmieniły kolor światła słonecznego w głęboką czerń.
I Zniknęła w czerni, lub czerwieni bo tylko taki kolor miałeś przed oczami. Czas było uciekać! Powoli zajmował ci się płaszcz.
- Hej kapitanie! Cóż to? Bunt na pokładzie? - zagadnął szynkarza Angus, wskazując ruchem głowy za wykidajłom. Zdawało się, że na chwilę zapomniał, po co naprawdę tu przyszedł, ale drobnymi kroczkami zbliżał się do wyjścia, chcąc lepiej przyjrzeć się niecodziennej scenie, którą oglądał nieco wcześniej. Jednocześnie rozglądał się energicznie po pomieszczeniu, wierząc, że znajdzie tam wytłumaczenie dla dziwnego zachowania właściciela tego przybytku. Tak naprawdę nie chciał się w nic mieszać: ani strzelaninę na zewnątrz, ani konflikt ze szwajcarem. To nie był dobry moment na głupią śmierć lub kalectwo... jeśli Angus mógł się jeszcze tego obawiać tego drugiego. Staruszek niecierpliwie czekał na jakąś reakcję marynarzy za drzwiami, chcąc dowiedzieć się więcej, nie wychodząc z karczmy.
Starałem szybko otrząsnąć się ze wspomnieć niedawnego zdarzenia, zarzuciłem na plecy tobół, który miałem przygotwany licząc na szybkie rozwiązanie problemu ze statkiem jeszcze dnia następnego, koc z posłania zamoczyłem w miednicy z wodą i starałem się nim szczelnie obwinąć. Pod połami płaszcza skryłem dziennik i pistolet... Nie miałem więcej czasu na namysł, dobierając bezpieczną drogę starałem się opuścić gospodę rozglądając się wokół...
*Zarechotał bezczelnie pod nosem, szczerząc białe zęby szeroko* Masz ty chłopczyku jaja, żeby do kogoś, co muszkiet ci pod łbem trzyma, mówić takim tonem i takie słowa jak ty... *Nawet mrugnąć owy "zabójca" nie miał prawa, gdy D'Averosa złapał go za gardziel jedną ręką i podniósł na ponad metr do góry, bo wysoki chłop był na tyle, a i siły do czegoś takiego użyć nie musiał więcej niż zwykle*
Wyjaśnijmy sobie jedną, esencjonalną rzecz, niewyuczony kmiocie. Nigdy z tobą gorzały żem nie wypił, więc albo okaż należyty szacunek, albo skończysz gorzej niż ten tutaj, a wierz mi, że będziesz mnie błagał żebym cię po prostu rozsmarował na piachu. Ja zadaje pytania tutaj, zrozumiano?
*Rzucił mężczyzną o najbliższą ścianę, niczym starą szmatą, a tak, żeby poczuł i to mocno, a wszelkiej "walki" odechciało mu się na dobre.*
Nie przypominam sobie, żebym pozwolił ci wstać, chłopczyku. Pierwszą rzeczą, zastanawia mnie, czemuś w czarne szmaty ubrany, bom gotów pomyśleć, żeś z tego samego miotu, co to ścierwo, co leży bez łba. Drugą rzeczą, kim żeś jest ty, żeby mnie o informacje wypytywać, zważając na twoją sytuację obecną? A, i trzecią, błagaj bogów, żebym nie przypomniał sobie, że swego czasu szukałem śmiecia, wyglądem tobie odpowiadającym, co w sprawę morderstwa jakiegoś podrzutka kościelnego był zamieszany... Mówi ci to coś?
*Wymierzył muszkiet prosto w leżącego, gotów za jedną złą odpowiedź posłać "zabójcę" do krainy wiecznych łowów. szczególnie tam, gdzie on sam będzie myśliwym*
- Podrzutek kościelny? - wymruczałem siedząc pod ścianą niezadowolony widocznie z obrotu sytuacji - To nie moja działka - odparłem przyciszonym głosem, starając się uspokoić. Ten człowiek był... Był... Zadziwiający. O ile w ogóle był to człowiek. Strach, wściekłość, bezsilność, obrzydzenie, nudności i ból. To wszystko składało się na moje nędzne samopoczucie. Miałem dwie opcje... Skłamać - w tym wypadku albo źle i skończyć jako trup, albo dobrze i przeżyć. Mogłem też powiedzieć prawdę i albo skończyć źle, albo przeżyć. Z tym, że kłamstwo jeszcze może zostać przejrzane.
- Jestem tym, kim spodziewają się, żebym był i param się tym, do czego mnie wyszkolono. Z początku wbrew mej woli, a potem tylko dlatego, bo to dla mnie już jedyna opcja. Zabijałem w Anglii dla kościoła angilkańskiego. Tu nie. Odpowiedziałem już na wszystkie trzy pytania - podniósł wzrok, mrużąc oczy i rozmasowując gardło. Jak bardzo nienawidził takich sytuacji, jak bardzo wyprowadzały go one z równowagi!
*Wyszczerzył zęby jeszcze szerzej, rechotając wesoło pod nosem. Uwielbiał chwile, gdy wielcy, twardzi i nie-wiadomo-jak opanowani woje zmieniają się w usłużnych i uprzejmych ludzi, skorych do rozmowy. Szkoda tylko, że zwykle musiał połamać komuś wiele kości, by mógł taką przemianę zobaczyć. Opuścił muszkiet i zarzucił go na plecy*
No, i to mi się podoba... *Przez chwilę brzmiał nawet przyjaźne. Ale tylko przez chwilę.* Przestań mi tu do cholery prawić jak nie wiadomo kto. Dobrze wiem żeś protestanckiego biskupa uśmiercił i nawet nie zaprzeczaj, o ile nie chcesz stracić języka za kłamstwo. Może będziesz mnie próbował przekonać że tym bardziej to nie twoja działka, chłopczyku? W końcu sam żem się tą sprawą zajmował i wierz mi, że gdybym inne sprawy załatwił wcześniej, co niezbyt mi się udało, to dwa lata temu jeden z kościołów musiałby zatrudnić murarza, by zdrapać twoje resztki z fasady. Ale mam dla ciebie propozycję, młodziku. I wątpię, byś odmówił, bo widzę, żeś człowiek rozsądny, co rozumie że bez głowy na karku daleko uciec nie można. Idziesz ze mną, robisz co ci powiem, i nie sprawiasz problemów, a ja zapominam o incydencie z panem biskupem, albo kończysz jak tamto truchło. Co powiesz?
Angus spoglądałeś na cała sytuację. Marynarze zniknęli za drzwiami, Wykidajło także. Podszedłeś kilka metrów do właściciela.
- Hej kapitanie! Cóż to? Bunt na pokładzie?
Ten na dźwięk twoich słów upuścił kufel który polerował. Leciał on chwilę w powietrzu, i roztrzaskał się o podłogę. Ten wyraźnie zdenerwowany spojrzał na ciebie.
Bunt? Trudno nazwać to buntem, nad tym miastem wisiała plaga od początku jego istnienia...
Jego słowa przerwał strzał. Coś musiało się dziać na zewnątrz. Ludzie zaczęli rozglądać się, i zastanawiać co się może dziać. Czterech oprychów których jeszcze zostało wstała i wybiegła na zewnątrz. Dwie postaci ubrane na czarno nawet nie drgnęły. Tylko zaczęły pomrukiwać coś między sobą, patrząc raz to w stronę drzwi raz na was. Widzisz ,że właściciel zaczął szukać czegoś pod ladą...

Valdred gdy postać chwyciła cię za gardło, poczułeś ogromny ból. Jej słowa brzmiały strasznie, jak z jakiejś głębokiej studni. Wiesz ,że gdyby nie twoje dotychczasowe doświadczenie z pewnością już byś nie żył. Poczułeś ruch i wylądowałeś kilka metrów dalej, uderzyłeś o drewnianą ścianę przed którą wcześniej stałeś. Poczułeś ogromny ból w klatce piersiowej. Choć obiłeś się plecami był to chyba skutek uderzenia. Albo jeszcze działała adrenalina ale nie czułeś abyś miał złamane żebra. Jednak obite plecy to nic przyjemnego. Wiatr się tym bardziej zmagał. Czułeś w nozdrzach dym, którego było coraz więcej patrząc w niebo. Rozmawialiście jeszcze chwilę, gdy usłyszałeś ,że głosy które wcześniej słyszałeś wzmogły się, ktoś krzyknął
Patrza! Ten marynarz miał rację! Kto tu jest?!

Ta noc była ciemna, taka jak lubisz. Wasza rozmowa przedłużała się. Zauważyłeś że dym robił się coraz większy. Po południowej stronie miasta i od strony wejścia, musiało chyba coś płonąć. Werter miał chyba rację, czyżby ktoś wykonał za was zadanie? Aury nakładały się na siebie, więc czułeś ,że konfrontacja między nimi jest nieunikniona. Wtem usłyszałeś głosy które się zbliżyły. Była to czwórka mężczyzn, wyglądających na marynarzy. Byli jakieś już kilka metrów od was i usłyszałeś:
Patrza! Ten marynarz miał rację! Kto tu jest?!
Wtem na niebie dym rozmyła czerwona flara, umówiony znak od Wertera. Mogłeś przypuszczać ,że wykonał ,,pracę''.

Isaac wpadłeś do swojej izby, tobołek podniosłeś sprawnie szczęście ,że miałeś go przygotowanego wcześniej. Dymu było już pełno i ledwo co widziałeś, zgarnąłeś tylko szybko koc zmoczyłeś go owinąłeś się nim. I skoczyłeś w ogień na zewnątrz izby. Nie czułeś już strachu, dookoła wszystko płonęło, wpadłeś na schody omijając płomienie które co uderzały w ciebie. Gdyby nie mokry koc z pewnością byś się zapalił. Dławiłeś się dymem, oczy łzawiły ci strasznie. Spadłeś prawie ze schodów ,dałeś dwa susy przez parter. Drzwi nie było , były tylko płomienie. Wyskoczyłeś przez nie patrząc co jest za nimi. Wylądowałeś w błocie, zimnym mokrym błocie. Podniosłeś, leżąc na ziemi swoje łzawiące oczy. Budynki przed tobą także płonęły. Jednym okiem na które byłeś wstanie widzieć zauważyłeś scenę przed sobą. Dwie postaci, jedna ubrana na czarno trzymała ręce jakby chciała się zasłonić, druga zamierzała się na nią mieczem. Dziwnym mieczem, był trochę zakrzywiony. Postać trzymała go dwiema dłońmi, jej czarne włosy powiewały na wietrze pomiędzy pyłem dymem. Jeden jej ruch i miecz przeciął drugą postać w pół. Gdy góra odpadła od tułowia zauważyłeś tylko fontannę krwi. Postać trzymała miecz w jednej dłoni, nie widziałeś jej twarzy ale chyba gościł na niej uśmiech. Czarny materiał który miała na sobie powiewał na wietrze odsłaniając jej nogi, i ramiona.
- zabijałem różnych ludzi i nie wolno mi było się zbytnio interesować, więc nie mogę opowiedzieć o wszystkich swoich ofiarach - rozłożyłem bezradnie ramiona i powolnym ruchem zacząłem wstawać z ziemi - Jeśli jeszcze powiesz, że popłyniemy do Anglii, to będę więcej niż szczęśliwy, przyłączając się do ciebie. Mam dość tego miejsca. Powiedz mi tylko co zrobisz z nimi? - rzuciłem przyciszonym tonem w stronę nieznajomego i ruchem głowy wskazałem w kierunku nadchodzących marynarzy.
- Nie powinni nas chyba tu zobaczyć - poprawiłem kaptur, żeby marynarze nie mogli w razie czego mnie dostrzec.
- Zawsze mogę udawać twoją kolejną ofiarę - szepnąłem jeszcze - Bo w zasadzie tym jestem póki co - po tych słowach jednak uśmiechnąłem się uprzejmie, na wszelki wypadek, żeby źle nie zrozumiał mych słów. Póki co nie było mi to potrzebne i sugerując po tym jaką siłą dysponował obcy człek wątpiłem, by grupka marynarzy mogła mnie jakoś wyratować. Chyba, że bym ich wykorzystał jako dywersję.
Szynkarz nieświadomie wyświadczył Angusowi wielką przysługę. Staruszek tylko czekał na okazję do przeprowadzenia dłuższej rozmowy i - co było jej konsekwencją - pozostania w ciepłej sali. Mimo wielkiego zainteresowania psychopatą za oknem, wolał rozprawiać o problemach karczmarza. Zwrócił wzrok na rozbity kufel, w jego oczach można było wyczytać troskę w rodzaju: "Mam nadzieję, że był pusty.".
- Chyba państwem... - odpowiedział półszeptem - Nie inaczej. To najbardziej popieprzony port na wybrzeżu! Od dwóch lat nie można się zaokrętować - nawet na najlichszą łajbę! - tu zrobił krótką przerwę i zaczął łagodniej - Niebieskie Światło - co za kretyn to wymyślił. Powinniście przechrzcić tę wiochę na "Zgaszona Latarnia". Ale domyślam się, że uraczysz mnie inną przyczyną tego sądu, czy nie? Hę? - po kilku chwilach namysłu zapytał jeszcze - Co to za szczury? - wskazując przez plecy na jegomościów w czerni. Nie zniżył nawet głosu. Skończywszy swoją gadkę odwrócił się bokiem do rozmówcy, wsparłszy się o blat lady i przyglądał się sytuacji na zewnątrz. Był też ciekaw reakcji mężczyzn, którzy pozostali tak niewzruszeni na ostatnie wydarzenia.

*Odwrócił się na pięcie i powoli poszedł w stronę Alany. Mała czasem bała się strzałów, szczególnie z armaty jaką był jego muszkiet a i oszczędzić jej chciał widoków zmasakrowanych ciał. Dzieckiem w końcu była i nie wypadało coby coś złego na jej małym rozumku siadło. Stanął przed nią i usiadł obok niej, tak jak stał opierając muszkiet o drzewo, niczym na pikniku jakim, nie zważając nawet na jatkę, jaka odbywała się w tej chwili. Pogłaskał małą po czuprynie, podając jej miętowca, jakie zwykle w płaszczu nosił*
Czy ja żem cię nie prosił, abyś na statku została, mała rozróbo? *uśmiechnął się do dziewczynki szeroko, niczym ojciec który nie ma zamiaru karcić swego dziecka* I co ja mam z tobą teraz zrobić, co? Do miasta na razie nie pójdziemy, prawda? Źli ludzie tam są i dopóki Werter z nimi sobie nie poradzi, musimy chwilę to posiedzieć. I ty mi powiedz, gdzieś ty znowu tyle siniaków nazbierała? Jak do domu wrócimy to od Ilii trochę pieniędzy wezmę i pójdziemy kupić ci coś ładnego, dobrze?...


(Ćśś, ćśś. Zaufaj mu. Tobie krzywdy nie zrobi, bo nie potrafi, a nie zamierzasz go uczyć.)
Stróż zbliżył się do niej, wymamrotał swoją kwestię do odsłoniętego ucha, jakby bał się, że Raphael może go usłyszeć. Alana pokiwała głową i westchnęła z lekkim rozczarowaniem, kiedy anioł zniknął. Najwyraźniej miał teraz co innego do roboty, gdzie indziej, żeby jej nic się nie stało.
Wierzyła w to.

Przerzuciła wzrok na opiekuna, przez chwilę rozkojarzony, kiedy wokół jego broni zauważyła kwiatki. tak nagle, ni wpiął, ni wypiął, i wylatującego z lufy motylka. Hm, chyba za mało spała tej nocy, bo to zdecydowanie wykraczało poza jej zwyczajne wizje.
Otrząsnęła się i oprzytomniała, odpowiadając z lekkim tylko poślizgiem czasowym.
- No prosiłeś, ale się nudzę, byłam sama... Stęskniłam się i tak dalej... To wyszłam i poszłam Cię szukać. I się udało, dzięki Opatrzności.
Gdyby usłyszał, skąd się dowiedziała, gdzie iść, niechybnie zamknąłby ją w wariatkowie. Tego nie chciała.
- Siniaki mam, jak dwa dni nazad spadłam z murku, kiedy nie udało się zrobić salta. I dopiero teraz zauważasz? Pf! I nie chcę nic ładnego, chcę umieć czytać.
Naburmuszyła się, jak na miniaturkę kobiety przystało. Nielekkie będzie z nią życie, a jak ją dodatkowo d`Averosa rozpuści, to może być pewien, że żaden odpowiedni młodzieniec nie odbierze Alany spod jego skrzydeł.
Dopadając świeżego powietrza poczułem pewien przypływ szczęścia, poniekąd uwolniłem się z objęć śmierci... Jednak krwawy akt nienawiści jaki spotkał mnie na zewnątrz wzmógł we mnie odruch obrzydzenia. - Kurwa wasza mać. - Szepnąłem zdyszany. - Z deszczu pod rynnę, obesraną rzycią w gówno. - Dopowiedziałem w przypływie poczucia beznadziejności... Wziąłem głęboki oddech, podniosłem się i wycelowałem naładowanym pistoletem w postać, która krwią zabryzgała całą okolicę. - Mów ktoś jest poszarpańcu wynaturzony, albowiem łepetynę ci odstrzelę!
Angus zapytałeś Ale domyślam się, że uraczysz mnie inną przyczyną tego sądu, czy nie? Hę?
Gdy zbliżyłeś się do lady zauważyłeś że karczmarz sięgał po muszkiet który miał schowany pod spodem. Coraz bardziej zdenerwowany odpowiedział na twoje pytanie.
Zagłada wisi nad nami, słyszałeś ten strzał? Pewnie wykidajła którego posłałem już nie żyje, mogę ci o tym powiedzieć bo i tak nie mamy już nic do stracenia. Jak wyjdziesz tymi drzwiami (wskazał drzwi do kuchni które wychodziły z głównej izby) znajdziesz się z drugiej strony tego budynku, uciekaj jeśli ci życie miłe.
I miał chyba rację, Angus zacząłeś czuć dym, nie wiesz skąd dochodził. Postaci widocznie musiały was słyszeć bo przestały szeptać. Odsunęły powoli krzesła i wstały , sięgając dłońmi do pasów.
Gdy zapytałeś - Co to za szczury?
Ten odpowiedział.
Czarni kapłani, Największe przekleństwo tej ziemi! Miał chyba coś dodać ale postaci zaczęły podchodzić do was bliżej i przerwały mu, zauważyłeś wtedy jak wygląda jedna z postaci bo spadł jej kaptur. Rzadkie włosy i ogoloną twarz przecinały blizny, zauważyłeś ,że ręka sięga po nóż przy pasie.
Lecisz szybciej niż światło.Ty jesteś obecny wszędzie. Nie jesteś ani matką ani ojcem. Nie jesteś też królestwem niebiańskim. Lecz bez ciebie jestem nikim na zawsze. Czarne słońce.
Na głos którym jedna z nich przemówiła jakiegoś młodzika z pewnością przeszły by ciarki. Wtem zauważyłeś że właściciel już z obłędem w oczach podniósł broń do góry i krzycząc.
Nie Splamicie mojej protestanckiej wiary gnidy! Nigdy!
I strzelił, postać która przed chwilą przemawiała dostała pociskiem prosto w klatkę odrzuciło ją na kilka metrów i padła martwa obijając i zalewając krwią cała ścianę. Druga sięgnęła po nóż...

Isaac wstałeś z błota jak najszybciej potrafiłeś, czułeś ogromny ból w nogach i plecach, skutki poparzeń. Wyciągnąłeś broń i krzyknąłeś.
Mów ktoś jest poszarpańcu wynaturzony, albowiem łepetynę ci odstrzelę!

I wycelowałeś w miejsce gdzie była postać, ta jednak była szybka nim się zorientowałeś zniknęła w ciemności , pewnie wbiegła w jedną z uliczek. Ale domyśliłeś się ,że chyba cie nie zauważyła. Rozglądałeś się teraz dookoła od strony wejścia do miasta widziałeś tylko płomienie. Większość budynków które można było spotkać od strony lądu płonęła. Budynek w których wynajmowałeś izbę zajął się już zupełnie. Słyszałeś krzyki, które dochodziły z drogi od strony rynku. Tam też powoli zaczynał pojawiać się dym, jedynym widocznym jeszcze miejscem gdzie nie było płomieni było chyba nabrzeże i port.

Alana spacer był dosyć przyjemny, wbrew pozorom. Szłaś w stronę portu, z powrotem drogą którą wcześniej znalazłaś się na górce. Było pusto, nie licząc dwóch napotkanych postaci które przez chwile obserwowałaś z daleka. Jednej z blond włosami, drugiej wyglądającej jak... siostra zakonna nic nie przykuło twojej większej uwagi. Rozmawiały o jakiś dziwnych sprawach których nie rozumiałaś, tym bardziej w języku którego nie rozumiałaś , udało ci się jednak wyłapać kilka słów. Coś o dzwonach i białej armii. Po około pół godziny znalazłaś się w miejscu gdzie wcześniej czekałaś na powrót twoich przyjaciół tuż koło waszego statku.

Valdred ty stałeś i czekałeś w milczeniu na odpowiedź postaci. Marynarze zbliżali się, całe to zamieszanie wydawało ci się dziwne. Jak i zresztą to miasto od początku gdy tu przybyłeś. Rok błąkałeś się po Francji, a tutaj spędziłeś drugi. Nie licząc kilku poznanych dziewek i jednej która miała na imię Helen nie będziesz wspominał tego miejsca jako twoje ulubione.
//Lis, twoją część o mnie i Alanie uznaje za niebyłą, a mówiłem ci osobiście czemu ale że nie kumasz... Kto i kiedy mówił ze się do portu wybieramy, ę?//

*Iluzja się udała, w każdym razie prawie tak dobrze jak miała, bo widać dziewczynka była zaciekawiona. Trudne to było, koncentrować się na wielu rzeczach naraz i mógłby wyglądać na zaspanego. D'Averosa westchnął, udając zrezygnowanie i podał Alanie słodkiego miętowca, śmiejąc się pod nosem. Nie chciał małej rozpuszczać, ale w końcu to dziecko było. Niech na razie ma co chce, sam na tym nie straci. Po tylu latach jednego czego mu nie brakowało to własnie cierpliwości*
No dobrze już dobrze, tylko mi się kiedyś nie połam! Nie przystoi młodej damie w bandażach chodzić! A mówiłem ci że nauczę cię jak będziemy do domu wracać, prawda? *jeszcze raz poczochrał małą po głowie i ani przez sekunde nie przejął się udawanym fochem, jaki dziewczynka mu zaserwowała* Chwilowo mam trochę pracy, no i na dodatek jakiegoś osobnika szemranego muszę do Ilii przyprowadzić, co nieszczególnie mi się podoba... Ale cóż, praca. Co powiesz na to, żebyśmy poszli tego osobnika poznać? Pośmiejemy się trochę, bo zabawny to młodzieniec.

(Gdzie indziej ale w tym samym czasie)

Czyli rozumiem żeś zwykły najęty nóż i nie warto na ciebie nawet tracić czasu, a od razu urwać ci twarz, skoro tak sądzisz. Szkoda, a szkoda. Bom myślał że z jakiego zabójcy, co to z łap królewskich się wywinął będę miał jakoś użytku więcej, a tu z tego co mówisz, toś równy tym obszarpańcom, o których twierdzisz że nie powinni nas tu zobaczyć. A i jeszcze jedno. *D'Averosa oblizał wargi, jakby w myślach wypił właśnie kielich najprzedniejszego wina, a sam ten gest wyglądał tak... dziwnie, że każdego kto patrzał na niego z bliska mogłyby przejść ciarki od samego widoku*
Młodzieńcze, zapewniam cię, że nawet udawać mej ofiary byś nie chciał i módl się do wszystkich demonów byś tak naprawdę nie doświadczył tego, czegoś właśnie sobie zażyczył.
*Spode łba spojrzał na nadchodzących marynarzy, ale postawą zdradzał, że nie miał zamiaru dać się takim obwiesiom ani zastraszyć, ani zdekoncentrować. Zdjął kapelusz, wpatrując się w tego, którego uważał za "herszta", tej bandy niemytych obszarpańców*
A wy czego tu chcieli? Wynocha mi stąd, hołoto niemyta i to natychmiast, bo mi sto demonów świadkiem że cierpliwości nie mam dziś za grosz, a szczególnie do takich jak wy.
*I nie miał. Wściekły nagle się zrobił, z resztą jak zwykle, gdy się zawodził na czymś, a szczególnie na jakims obiecującym zleceniu, które potem okazywało się niewarte splunięcią na ziemię. A obwiesiów miał na oku i wszystko wskazywało na to, że jeśli powiedzą jedno słowo za dużo, albo zdradzą nawet ukrywaną wrogość, to zdechną jeszcze szybciej niż to bezgłowe truchło na środku placu*
- Czarne Słońce bracie! Nawracasz nawróconych? - zagadnął szaleńca Angus - Matką nie jesteś i ojcem też nie będziesz! - wyrecytował, naśladując ton jegomościa, jednocześnie chwycił kufel lub butelkę z lady (czy też z braku wymienionych ograniczył się do kopniaka) i cisnął nią w krocze napastnika. Alkohol skutecznie tłumił strach, a adrenalina dodawała mu wigoru. Jeśli nadarzyłaby się jeszcze taka okazja Cumba chętnie rozbiłby coś o łeb kapłana (lub lepiej sam łeb), lecz ważniejszy w tej chwili okazał się zapach dymu. Mężczyzna popędził czym prędzej do swojego pokoju zabierając kilka drobiazgów, które miał ze sobą i popędził drogą wskazaną przez szynkarza, nie oglądając się na dalszy rozwój wypadków w karczmie. Po drodze pojękiwał coś o fanatyzmie i sekciarskim bełkocie.
Prychnął na obelgi, odruchowo przymrużając nieco oczy. Trzeba było przyznać, że czasem jego uparty charakter w nieodpowiednich chwilach mógł utrudniać mu przeżycie. Ale jego umiejętności zazwyczaj wystarczyły, bo wyjść z opałów cało.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś mi nie ubliżał - rzucił przyciszonym tonem, lecz zaraz kontynuował - Nie rzekłem nic podobnego. Co do wymykania się z rąk królewskich - czasem trzeba - wzruszył lekko ramionami. Postarał się wyprostować należycie mimo obolałych pleców. Przejechał dłońmi po płaszczu kilka razy, patrząc na niego z niesmakiem. Jeszcze tego wieczoru prał swoje ubranie! Po prostu pięknie. Powiódł wzrokiem za marynarzami, zaraz jednak wrócił wzrokiem do Raphaela.
- Jeśli mam coś zrobić, to chyba powinienem wiedzieć co - powiedział, a jako że nie lubił być do niczego zmuszany (póki nie stały za tym śliczne, błyszczące rzeczy) dodał jeszcze - I czy jest to transakcja jednostronna.
Starałem się w miarę trzeżwo ocenić sytuację... A nie wyglądało to najlepiej. W okolicy szalały pożary, chyba zaistaniała jakaś zorganizowana akcja, która całą tę dziurę pozbawioną boskiej opieki miała puścić z dymem. - Może to i dobrze? - Zapytałem sam siebie nie troszcąc się o odpowiedź na tak banalne pytanie. - Tylko czemu kurwa mnie rzyć ma płonąć i do mnie pomiot piekelny ma ze swojej niszczycielskiej broni celować?! - Dodałem w przypływie złości. Zebrałem się w sobie i chwiejnym krokiem dreptałem w stronę portu licząc, że może w tym szaleństwie znajdzie się ktoś, kto bez chwili zwłoki wyruszy do Anglii...
Valdred , zerkałeś na marynarzy. Ci jednak chyba spłoszeni odpowiedzą twojego przeciwnika oddalili się. Wtedy też zauważyłeś ogień niedaleko stąd. Poczułeś ogromny ból w plecach gdy wstałeś, świat zaczął ci wirować więcej nie pamiętasz ...

Zaczynało się robić niebezpiecznie, ruszyliście z dziewczyną w stronę statku <patrz wyżej> Dziewczyna Znalazła się na statku.
Ty za to spoglądałeś na cała sytuację, gdy krzyknąłeś na marynarzy ci trochę chyba zdezorientowani tonem twojego głosu i tym ,że ktoś mógłby się do nich stawiać oddalili się , może to też miało związek z dymem który pojawił się niedaleko. Był coraz bliżej trzeba było się wycofać...

Nim się Angus spostrzegłeś postać rzuciła nożem, ty wykorzystałeś to kopiąc z całej siły przeciwnika. Ten zaskoczony lekko zgiął się od kopniaka. Wykorzystałeś to i dłonią chwyciłeś kufel który właściciel niedawno zaczął polerować i rozbiłeś go na jej głowie. Ta padła, nie wiesz czy zginęła nie obchodziło cię to miałeś co innego do roboty. Spojrzałeś w stronę właściciela, ten jednak nie miał tyle szczęścia co ty. Leżał z wbitym nożem. Pobiegłeś czym prędzej na górę zabrać swoje rzeczy, i wybiegłeś drzwiami które wskazał. Zbiegając ze schodów zauważyłeś też ,że na ulicy od głównej strony też musi się coś dziać. O ile dobrze zauważyłeś , stała tam jakaś postać z długim mieczem trzymanym dłonią na ramionach. Ruszyłeś w uliczkę...

- Tylko czemu kurwa mnie rzyć ma płonąć i do mnie pomiot piekelny ma ze swojej niszczycielskiej broni celować?!
Isaac wrzasnąłeś, jednak odpowiedział ci tylko głuchy wiatr i odgłos palonego miasta. Nie zważając na trudy ruszyłeś w stronę portu. Na szczęście droga do portu była czysta, tutaj jeszcze nie podłożono ognia. Minąłeś jeszcze kilka rozczłonkowanych ciał, jedne bez głowy inne bez innych kończyn. Ktoś tutaj urządził niezłą rzeź, słyszałeś wrzaski, zagłuszane tylko odgłosem wystrzałów. W końcu znalazłeś się w porcie...
Rozejrzałeś się, kilka pomniejszych łodzi odpłynęło, było tutaj przeraźliwie pusto odgłosy wystrzałów były coraz bliżej. Gdy się odwróciłeś ogień także był przed tobą. Nie było czasu na myślenie. Zbiegłeś jeszcze w dół uliczki, stał tam jakiś niepozorny szkuner. Zauważyłeś przy nim postać, stała wyprostowana zdziwiona widocznie na twój widok. Miała na sobie niepozorny kapelusz i wyglądała jakby spodziewała się rzeczywiście kogoś innego. Wtedy coś w ciebie uderzyło, przytrzymałeś się dłonią pobliskiej ściany, był to chyba jakiś stary marynarz. Wtem usłyszałeś.
Jeżeli jeżeli życie wam miłe, wbiegajcie na ten podest!
Postać stojąca obok szkunera wrzeszczała , zbiegłeś razem z drugą postacią i wskoczyliście na podest...

Angus zbiegałeś w dół, było podejrzanie cicho. Widziałeś kilkoro ludzi biegających bez ładu i składu starali się chyba uciec z miasta uciekając poza jego granice. Aż w końcu stanął port. Skrót podany przez właściciela , niech mu pan da odpoczynek wiekuisty uratował ci życie. Zobaczyłeś przed sobą szkuner, wbiegłeś bliżej i uderzyłeś w jakąś postać. Ta prawie uderzyła o ścianę , co jak co ale krzepę chyba jeszcze w sobie miałeś. Choć sam się tego nie spodziewałeś. Zauważyłeś co się działo na głównej drodze, oprócz ognia i słyszalnych jęków nic tam nie widziałeś. Postać obok szkunera krzyknęła coś w staroangielskim, nie baczyłeś na to zbiegłeś w dół... za tobą biegłą ta druga postać którą przed chwilą rąbnąłeś...

Postać wskoczyła za wami, odcinając przy okazji ostatnią cumę. Nim odpłynęliście, zauważyliście jeszcze kogoś biegnącego, mężczyzna miał przewieszoną przez ramię jakąś postać. Szkuner szarpnął i powoli zaczynał się odbijać. Mężczyzna wbiegł na pomost, podskoczył i znalazł się tak jak wy na pokładzie w tym samym czasie podest spadł do morza.

Odbiliście w idealnym czasie, budynki portu zaczynały płonąć. Jeszcze kilka chwil i ogień doszedłby do zadokowanych statków. Wy byliście już dosyć daleko od portu, kilka pomniejszych łodzi zajęło się ogniem. Szkuner płynął miarowo, podziwialiście panoramę miasta. Takiego widoku nie zapomina się do końca życia. Łuna ognia, Luz Azul przed waszymi oczami stawało się historią... Postać w kapeluszu dowiązywała linę od żagla.Valdred ty powoli odzyskiwałeś przytomność oparty o burtę...
Siedziałem chwilę z zamkniętymi oczami skupiając się na słuchu. Słyszałem... Szum wody? Odległe krzyki, ludzkie kroki. Po drewnie. Wystrzały, gdzieś hen daleko. Bujało... I to mocno. Otworzyłem powoli oczy, by przekonać się ku swemu zaskoczeniu, że znalazłem się na łodzi. Rozejrzałem się lekko jeszcze otępiony. Dostrzegłem swego napastnika. Czyżby on mnie tu przyniósł? Nagle, gdy wziąłem większy oddech aż zadrżałem silnie z bólu. Rozejrzałem się za lądem. Był dość niedaleko... I płonął. Zrobiłem wielkie oczy. Chciałem zapytać w pierwszej chwili gdzie jestem, potem jak się tu znalazł, potem czemu wszystko mnie tak boli, ale po krótkiej chwili zdałem sobie sprawę z faktu, jak głupie są te wszystkie pytania. Jedynym sensownym pytaniem wydało się proste:
- Kim jesteście...? - wymruczałem na tyle głośno, by można było mnie usłyszeć.
Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie na pokładzie, rozglądając się dokładnie po okręcie. Zrobił kilka niepewnych kroków wzdłuż burty, pieszcząc ręką jej zwieńczenie. W światłach pożogi można było dostrzec łzy stojące w jego oczach. Wziął głęboki oddech i nostalgicznie patrząc na oddalający się ląd rzucił:
- Luz Carmesí byłoby bardziej trafną nazwą... - i uśmiechnął się szeroko, ocierając podartym rękawem zmęczoną twarz. Tylko nieprzyjemny zapach zdradzał teraz alkohol tańczący w żyłach marynarza - zachowywał się "trzeźwo" - poruszał się pewnie i mówił wyraźnie. Wyrwany z zadumy pytaniem nieznajomego odpowiedział wesoło, jakby zaistniałą sytuacja była czymś naturalnym i pożądanym:
- Angus Cumba, kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej, dowódca Okrętu Jego Królewskiej Mości Bóbr, Okrętu Jego Królewskiej Mości Czarny Książę oraz kilku mniej znaczących łajb. - tu rozluźnił nieco formalną postawę, którą przyjął tytułując się stopniem - Dla przyjaciół McFillet. A z kim ja mam przyjemność młodzieńcze? - zagadnął pogodnym tonem, wyszczerzając pożółkłe zęby w szczerym uśmiechu. Rozejrzał się jeszcze raz za ewentualną załogą szkunera i innymi jednostkami w porcie.
- Ale pięęęknie...
Mruknęła dziewczynka, stojąc przy burcie i patrząc na pożar. Ten drobny widok zupełnie oderwał ją od rzeczywistości, nie pozwolił zwrócić uwagi na fakt, że właśnie wylądowała na statku z bandą mężczyzn i nikim więcej. No, powiedzmy, że miała jeszcze Raphaela, ale to była jedna z tych sytuacji, przed którą ostrzegała ją matka. Efekt kilku lat trucia nie znikał w przeciągu kilku chwil.
Brązowe oczy śledziły rozprzestrzeniające się płomienie w jednym, wybranym miejscu. Potem przeskakiwały do następnego i następnego, za każdym razem tak, by nie widzieć ludzi za swoimi plecami. Ani odrobinki. Słuch jakby się jej wyłączył; docierały do niej tylko dźwięki trzaskającego drewna i wybuchającej mąki w którymś z magazynów. Nie miała prawa słyszeć tego aż tak dokładnie, a jednak słyszała.
Jej umysł chronił się przed tym, co działo się na pokładzie. Co się stanie. I co mogło.

Spękane usta poruszały się lekko, kiedy mamrotała coś do siebie pod nosem. Zbyt cicho i za szybko, by dało się zrozumieć. Sama nie nadążała.
Chciała przywołać anioła, bo z nim czuła się pewniej. Mogłaby mu opowiedzieć o tym, co widzi, o płomieniach jeszcze czerwieńszych niż jej włosy. Lub zrobić cokolwiek innego z repertuaru rzeczy, które się robi - z przyjacielem.
Nie pojawiał się.
Jak zwykle.
Kiedy już nieco odetchnąłem zacząłem szukać na okręcie suchego kąta nie zwracając uwagi na przypadkowych towarzyszy podróży... Znajdując takowy zasiadłem i korzystając z łuny wytworzonej z pożaru płonącej mieściny jako ze źródła światła zacząłem notować w dzienniku stawiając równe rzędy liter. Czyniłem to odruchowo, w ostatnim czasie dziennik był mi jedynym kompanem, więc i jemu poświęcałem teraz najwięcej czasu... Czasami zastanawiało mnie czy kiedykolwiek będę w stanie wydać jakimkolwiek nakładem swoje przemyślenia... Postanowiłem już, iż kiedy pojawię się w Anglii, w bezpiecznym miejscu przechowam kopię zawierającą dotychczasowe zapiski... Takich odzwierciedleń nakażę sporządzić kilka, jedno wyślę gońcem do Niderlandów do mojego francuskiego mentora wciąż przesiadującego zapewne na dworze królewskim w Amsterdamie... Kolejne trafi z pewnością do Niemiec, do Kassel...
*Powoli zaczynał mieć dosyć całej tej nieco zwariowanej a i nieco żałosnej sytuacji. Nie okazywał oznak zdenerwowania, ale niewiele mu brakowało, by urwać komuś głowę. Szczególnie gdy obce łachudry wlazły na JEGO okręt, bez zaproszenia, i na dodatek zachowywały się niczym u siebie w domu, niczym cholerni ignoranci. Gdyby nie obecność Alany, dawno wszyscy by spali na dnie zatoki, ale teraz nie miał zbytniej ochoty zabijać kogokolwiek. Przynajmniej na razie. Jednak był pewien wyjątek. Podszedł do Wertera zdecydowanym krokiem, i zanim podlotek zdołał zorientować się co się dzieje, D'Averosa zdzielił go w twarz, a tak mocno, że zeby z przodu mógł zbierać z podłogi. Uderzenie było tak silne, że pachołek poleciał kilka metrów do tyłu, uderzając o nadbudówkę.*
I ty nazywać się chcesz sukcesorem Waltera, pachołku? Tyś mi na okręt obcych sprowadził i wpuścił jak do swego domu, poleceń nie wykonujesz, co mówić do ciebie to puszczasz w powietrze... Jeśli przeżyjesz do końca podrózy to naprawdę będzie to sukces.
*Rzucił w leżącego muszkietem jak włócznią, a było to celowo zamierzone i miało boleć. BARDZO*
Ma sie błyszczeć, a jeśli zostanie choć plama prochu, to połamie ci ręce. Żagle stawiaj, na pokładzie mam się przejrzeć, kurs mi trzymać. A jęknij tylko a urwę ci język.
*Stanał obok Alany, okrywając małą płaszczem, a całkowicie ignorując hołote na pokładzie. Na razie. Widok płomieni uspokajał jego zszarpane nerwy. Przypominał sobie dawne, lepsze czasy gdy takie "zadania" jak to wyglądały całkiem inaczej*
Pięknie, prawda? Co powiesz byśmy namalowali obraz tego widoku? Całkiem sprawną rękę do tego kiedyś miałem, nieskromnie mówiąc... A potem możemy, tak jak chciałaś, zacząć uczyć cię czytać. Trochę bajek mam pod pokładem, com je wziął na wszelki wypadek.. *ośmiał się lekko pod nosem, ale za chwilę zmierzył hołotę na pokładzie niczym wilk, mierzący swe ofiary, a blask pożaru odbijał się od jego oczu niczym same ognie piekielne.*
Słuchać mnie, hałastro, bo nie zwykłem się powtarzać. Wleźliście na mój pokład, nieproszeni i niechciani, więc od was tylko zalezy czy ryby w okolicy przez dłuższy czas będą się pasły na waszym mięsie, czy też nie. Demeter, a po rosyjsku Dmitrij, to mój statek i macie się zachowywać wedle moich zasad albo wyskoczyć za burtę. Żeby było jasne. Nie schodzić pod pokład, słuchac wszelkich polecań tego tam łachmyty, który własnie zbiera zęby z pokładu, nie drażnić mej osoby oraz, i przede wszystkim, okazać nalezny szacunek tej oto małej damie, co wpatruje się teraz w urzekające widoki. A jeśli kto ma jakieś wątpliwości, to ten ubrany na czarno zbój może wam powiedzieć, z pierwszej ręki żem szybki do gniewu i nie zwykłem nikomu puszczać urazy . Pan, Kapitanie, powinien uważać szczególnie. Jeszczem nie odzyskał odszkodowania za stracony ładunek z pana krypy która poszła na dno. Jakby który pytał, nazywam się D'Averosa. I tyle wam wystarczy.
Podniosłem nieco głowę przerywając sporządzanie zapisków... Nie przywykłem do słuchania rozkazów takich włóczykijów... Aczkolwiek wyboru nie mam żadnego, póki znajdujemy się na wodzie, jestem skazany na rozkazy tego człowieka... Jednak kiedy zejdziemy na ląd, sytuacja diametralnie się zmieni... Dość mam tych podróży, czas chociaż na kilka tygodnii odpocząć w zacisznych ścianach salonów... Na szczęście wciąż noszę zabezpieczone glejty upoważniające mnie do pewnych ruchów. W najbliższym porcie wydam w jakimkolwiek ośrodku władzy odpowiednie dyspozyje. Zwróciłem uwagę na młodą damę, którą wskazał rzeczony D'Averosa... Interesujące dziecko. Zakończyłem ostatecznie pracę nad dziennikiem i usiadłem w pobliżu dziewczynki.
- Witam szanowną panienkę, jak panienkę raczyli zwać? Cóż także tak młoda osóbka czyni w tym miejscu? - Zapytałem grzecznie, korzystając ze znajomości francuskiego i licząc, iż dziewczę także w tym języku zdolne jest się posługiwać.
Angus stał przed wysokim jegomościem i wysłuchiwał jego żenującej przemowy z uwagą i spokojem. Nie chciał prowokować mężczyzny zarówno ze względu na jego niewątpliwą przewagę wzrostu jak i wątpliwą poczytalność. Z tego samego powodu trzymał odpowiedni dystans, by w razie "ataku" mężczyzny dać dyla przez burtę. Gdy właściciel okrętu skończył wreszcie przemowę, powiedział z należytym dowódcy szacunkiem:
- Chyba zaszła jakaś pomyłka drogi panie. Nigdy nie posiadałem własnej jednostki i tym bardziej nie wiozłem pańskiego ładunku. Chyba że mówi pan o garstce hiszpańskich jeńców. - uśmiechnął się szeroko, jednocześnie zastanawiając się jakie konsekwencje mogłoby mieć ostatnie zdanie, gdyby rozmówca rzeczywiście był Hiszpanem.
Przez prawie pół wieku Angus nauczył się jednej zasady, której nigdy nie złamał: "Rozkaz jest rozkaz!", choć on sam wolał marynarskie zawołanie: "Na szycie jest Bóg, pod nim Jego Królewska Mość, a zaraz potem ten, kto najwięcej zapłaci!". Teraz znajdował się na jakiejś łupinie, z każdą chwilą przybliżając się do pogwałcenia tego świętego prawa. Wiedział, że to nie jest jego królestwo, że zdradza właśnie swojego niedoszłego mocodawcę, który opłacił kurs i obiecał podróż "prawdziwym" okrętem. Gdy tylko szkuner znalazł się w sprzyjającym miejscu, Cumba wyskoczył bez sentymentu z pokładu, zaciskając mocniej sznurek swojego tobołka. Popłynął - zaskakująco szybko jak na kalekę - w stronę portu w nadziei, że odnajdzie swojego zleceniodawcę.
Żałosny, pompatyczny człowieczek, ot co, cały D'AjżeProsa (o tak, siana mu dać, to się przymknie może), chędożony przez stado bawołów głupiec. Wydaje rozkazy, a godności mu brak, gestu mu brak, wyczucia mu brak, kultury mu brak i to ja nawet, zabójca, tak rzec mogę! Ha! Z pewnością by mnie już na tym pokładzie nie było, wpław bym do Anglii płynął, gdyby nie nieszczęsne żebra. Przeklęty głupiec, oby jego śmierć byłą bolesna i długa, o tak! Aspiruje na kogoś, na kogo nawet się nie nadaje! Cóż za głupiec z niego, jeśli sądzi że brutalnością wymusi lojalność i posłuszeństwo. A strach jest dobry czasem, a czasem trzeba komuś wyższość pokazać, lecz godność trzymać poza tym, miast agresją się wykazywać. Swoją drogą, agresja przecie jest pochodną od strachu, więc bardzo tchórzliwy musi być mój nowy pracodawca! Przeniosłem swoją uwagę, z tego przeklętego, w rzyć dźganego furiata, na radosnego staruszka, który zdawał się znacznie sympatyczniejszym partnerem do rozmów. No, może mój zawód do najbardziej szanowanych nie należał, ale kto powiedział, że zabójcy to wyrachowane chamy? A pogadać czasem można.
- Valdred, Anglik pragnący powrotu do ojczyzny, by tam wieść spokojne życie - odparłem zaraz mężczyźnie, no, może nie całkowicie spokojne, ale takie, jakie byłem w stanie prowadzić, jakiego mnie nauczono - Miło mi poznać pełnego wigoru mężczyznę w wieku mędrca - uśmiechnąłem się uprzejme, lecz gdy tylko łajbą lekko rzucił poczułem, jak burta mi na bok naciska i syknąłem cicho. No tak, jeszcze ten Dajcie-Mi-Prosa (bom durniejszy niż koń) chciał użytku ze mnie, a doprowadził mnie do stanu nieużywalności. Podciągnąłem się lekko i przez burtę wyjrzałem. Skoczyć nie ma sensu, dopłynąć nie dopłynę nigdzie o własnych siłach i z pewnością nie poobijany. Więc jestem uwięziony na statku z dzieckiem, zamkniętym w sobie pismakiem, radosnym staruszkiem, niezrównoważonym psychicznie furiatem i jego popychadłem. Cudnie! No, a ten staruszek jeszcze uwagę przestał zwracać na mnie i dyla dał z pokładu. To teraz nawet do kogo gęby otworzyć nie będzie!

*Stanął obok Alany, okrywając małą płaszczem, a całkowicie ignorując hołotę na pokładzie. Na razie. Widok płomieni uspokajał jego zszarpane nerwy. Przypominał sobie dawne, lepsze czasy gdy takie "zadania" jak to wyglądały całkiem inaczej*
Pięknie, prawda? Co powiesz byśmy namalowali obraz tego widoku? Całkiem sprawną rękę do tego kiedyś miałem, nieskromnie mówiąc... A potem możemy, tak jak chciałaś, zacząć uczyć cię czytać. Trochę bajek mam pod pokładem, com je wziął na wszelki wypadek..

Uspokoiła się, czując na sobie dotyk opiekuna i jego płaszcza. Teraz, kiedy ją okrył, przypomniała sobie, że w zasadzie to zmarzła, tylko przestała zwracać na to uwagę w toku tak zwanych działań. Widok ognia 'ogrzewał' ją na odległość; gdyby nie troskliwość Raphaela, byłaby nieświadomie złapała jakieś paskudztwo i zeszła im tu na tej łodzi. Czasami dobrze mieć opiekuna.
Ale tylko czasami, jak szybko zastrzegła ta dojrzewająca do buntu część.
- Nie chcę bajek! Chcę się uczyć. Bajki już znam. Babcia mi dużo opowiadała, więc na pewno nie masz takiej, której nie słyszałam. Chcę coś nowego.
Burknęła dosyć głośno, jednocześnie wtulając się ufnie w jego bok. Bardzo konsekwentne i niestety równie bardzo typowe. Przynajmniej długo to nie potrwało, bo D'Averosa obrócił się, żeby okrzyczeć resztę.
- Dmitrij to inaczej Dima, prawda? Bardzo mi się podoba. Dima. Jest urocze.
Dodała, wcinając mu się w pół zdania. Tyle dobrego, że ciszej, więc mógł perorować dalej. I tak nie słuchała, wyłapując tylko co ciekawsze jej zdaniem kawałki.

Uśmiechnąłem się dziewczynki zdając sobie sprawę, że żadna z niej młoda dama czy arystokratka... Nie wygląda na egzemplarz kształcony w łacinie, a francuskiego także znać nie zna... Fakt, nie wszyscy wychowali się na jakimkolwiek dworze, przywykłem już do kontaktów z tłumem, który przez swoją prostotę mnie pociągał i stał się obiektem moim badań socjologicznych. - Ależ to żaden kłopot, panienko, nie wszyscy przecież są zmuszeni władać mową teologów Altisiodorensisa i Almaricusa, zwłaszcza, jeżeli mówimy o dzieciach korony angielskiej... Na tym pokładzie zwą mnie Isaac'iem Dijkstra. - Przedstawiłem się z ukłonem tocząc swą wypowiedź w języku Anglosasów. - Skromny sługa boży, miłośnik filozofii i socjologii. - Dodałem.
Walter rzeczywiście nawet nie jeknął bo całej tej sytuacji, wydawało ci się D'Averosa ,że zrozumiał swój błąd. Chwile leżąc na pokładzie podniósł się,splunął krwią ukłonił się i zgięty przez chwilę w pół ruszył do swoich obowiązków. Gdy wszyscy spoglądaliście na łódź nie wydawała się ona przesadnie wielka. Zwykły szkuner jakich pełno w anglii. Właśnie... Anglii jakoś cieplej wam się robiło na myśl ,że być może niedługo się w niej znajdziecie. Łódź cały czas przyspieszała, dziwne to było dla ciebie w szczególnośći Angus, jak taka łupinka może tak szybko płynąć? Valdred ty powoli zaczynałeś czuć się lepiej, chwiałeś się jeszcze na nogach ale mogłeś wstać i swobodnie chodzić. Postać która kilkanaście minut temu dostała w zęby od D'Averosy podeszła do ciebie gdy zauważyła ,że wstałeś i podała ci linę i wskazała gdzie masz ją zawiązać, do drugiej dłoni dostałeś szmatę z wiadrem. Bez słowa odeszła od ciebie spluwająć tylko krwią do morza. Ty Isaac za to stałeś niedaleko małej dziewczynki, razem z właścicielem statku. Jego wzrost był iście imponujący. Angus próbowałeś wyskoczyć, jednak było to bezcelowe. W kilka chwil odpłynęliście daleko od portu ,że w twoim obecnym stanie dopłynięcie do brzegu chyba nie byłoby możliwe. Stałeś tylko oparty o burtę podziwiająć sytuację gdy człowiek który uprzednio uratował wam skórę podaje jegomościowi ubranemu na czarno wiadro i linę... co za ironia. Był on swoją drogą podobny do tego który dawał ci to zlecenie, przynajmniej tak ci się wydawało. Nosił podobny czarny strój. Drugą osobą która okazała ci się znajoma był człowiek z dziennikiem... zaraz zaraz przecież to jego mijałeś jak wchodziłeś do swojej wynajętej izby w karczmie. Słońce powoli wychodziło zza chmur, zbliżał się poranek a miasto dogorywało w oddali pozostawiająć tylko czerwono żółtą łunę...
D'averosa zszedł pod pokład rzucając tylko do Wertera by nikt mu nie przeszkadzał. Zostaliście sami na pokładzie nie licząc osoby do której krzyczał D'averosa i dziewczyny...
Angus stał jeszcze przez kilka chwil, patrząc w dół burty. Zapewne szukał w swoim, wciąż jeszcze niezbyt trzeźwym, umyśle racjonalnej przyczyny, która nie pozwalała mu wyskoczyć. Jego zrezygnowana mina mogła świadczyć jedynie o tym, że jej nie znalazł. Nie poddał się jednak, obiecując sobie, że wróci do tych rozważań, gdy nieco odpocznie. Tymczasem mężczyzna postanowił wrócić do wątku, który musiał porzucić na rzecz niedoszłej ucieczki:
- Witaj Valdredzie. Miło spotkać rodaka w tak niegościnnym miejscu. W jakim wieku by nie był. - uśmiechnął się do niedawnego rozmówcy - Znasz może tego rosłego cudaka? - zapytał wskazując ruchem głowy na miejsce, w którym zniknął Rosły Cudak.
Powiodłem wzrokiem za odchodzącym obitym człowiekiem. Uniosłem lekko brwi i przechyliłem nieco głowę zastanawiając się jak to wszystko potraktować. No... Więc albo być posłusznym i spojrzeć na to przez współczucie do tego gościa, który ocalił mi rzić... Albo udawać grzecznego aż do dotarcia do Anglii a wtedy prysnąć... Albo już teraz pożegnać się z życiem lub zdrowiem. No tak, trudny wybór. Tymczasem rzucił wiadro i szmatę na burtę i polazł przywiązać ten pieprzony sznur, który mu wskazało to popychadło. Następnie oparł się wygodnie o burtę.
- Ten cudak nieźle mnie poobijał. Wcześniej napadł mnie rzecz jasna w dzielnicy portowej, o ile pamięć mnie nie myli, wiem tyle że szybko mi się ściemniło przed oczami. To chyba dym... I tak się tu zjawiłem. Pewnie spodziewałeś się długiej, niesamowicie ciekawej historii, co? - uniósł lekko brwi i uśmiechnął się lekko.
- Nie zmienia to faktu, że ten koleś... - tu zniżył głos - Wkurza mnie niezmiernie z tą swoją wyższością. Gdybym tylko zajęcia nie zmienił tymczasowo, to by już dawno piach gryzł. A tobie, rodaku kochany, ufać można? - uniósł lekko brwi - Też tu z przypadku jesteś?
- Zabrzmi to naiwnie, ale sam nie wiem, dlaczego tu jestem. Tam w porcie czeka na mnie okręt, który miałem poprowadzić ku Anglii za niebagatelne pieniądze. Cóż... Pośpiech wrogiem człowieka. - powiedział nieco zirytowanym i smutniejszym tonem, choć uśmiech w dalszym ciągu nie schodził z jego twarzy - D'Averosa mimo silnych ramion jest mocny tylko w gębie. Jeśli spędził na okręcie dość dużo czasu wie, że bez poważnej przyczyny nie wolno mu nikogo "uszkodzić", bo załoga obróci się przeciw niemu. Poza tym jest tu trochę za cicho i mam wyjątkowo dziwne wrażenie, że ten Cudak odbił od brzegu bez swoich ludzi - wtedy będzie potrzebował nas jak sternik grogu. Tak czy inaczej nic gorszego od smagnięcia batem nas tu nie czeka. - tu roześmiał się krótko, jakby ta perspektywa była dlań zabawna - Swoją drogą to schizofrenik. - dodał przyciszonym głosem - Ani on nie zna mnie ani rosyjskiego. - zakończył mrugając okiem do rozmówcy.
- Hej chłopcze, gdzie reszta załogi?! Pod kilem?! - krzyknął wesoło do pomagiera D'Averosa, chcąc się wyraźnie upewnić czy jego domysły są słuszne i jednocześnie odwrócić uwagę od swojego przeciągającego się szeptu.

Uśmiechnąłem się dziewczynki zdając sobie sprawę, że żadna z niej młoda dama czy arystokratka... Nie wygląda na egzemplarz kształcony w łacinie, a francuskiego także znać nie zna... Fakt, nie wszyscy wychowali się na jakimkolwiek dworze, przywykłem już do kontaktów z tłumem, który przez swoją prostotę mnie pociągał i stał się obiektem moim badań socjologicznych. - Ależ to żaden kłopot, panienko, nie wszyscy przecież są zmuszeni władać mową teologów Altisiodorensisa i Almaricusa, zwłaszcza, jeżeli mówimy o dzieciach korony angielskiej... Na tym pokładzie zwą mnie Isaac'iem Dijkstra. - Przedstawiłem się z ukłonem tocząc swą wypowiedź w języku Anglosasów. - Skromny sługa boży, miłośnik filozofii i socjologii. - Dodałem.
On się do niej uśmiechał. I robił to bardzo paskudnie, bardzo lubieżnie, na pewno chciał ją zabić, wyrzucić do wody i nakarmić swoje rybki, [ a w ogóle to jest demonem oceanu i wszyscy przez niego zginiecie. Będziecie żyli na jego służbie przez kolejne kilkaset lat, aż się rozpadną do cna, bo oczywiście zostaniecie potępieńcami w trakcie zjadania przez jakieś coś.
Ta, normalnie super. Będziesz cicho?
Mnóstwo czasu na naukę. Może wreszcie dowiesz się czegoś nowego, a nie tylko 'później' i 'później'. Później to Ty kurna będziesz dorosła i nie zdążysz. Dorośli zawsze mają za mało czasu, żeby robić to, co chcą; a nawet jak to robili, to się źle kończyło. Morderstwami na przykład.
Dobra, zamknij się, później pogadamy.]
Alana potrząsnęła rudym łebkiem, odganiając niewidzialnego natręta, i dopiero popatrzyła na rozmówcę. Isaaca, tak?
- Nie wiem, kim oni są. Lub byli. A ja jestem Alana, córka kupca... I nie wiem, co jeszcze chcesz wiedzieć.
Wzruszyła bezradnie ramionami. Maniery to chyba rodzaj przyprawy, prawda?
Podróż powoli zaczynała się dłużyć niemiłosiernie, czuliście powiew morskiej bryzy. Statek nadal płynął szybciej niż by na to wskazywała jego wielkość. Angus zagadałeś do młodzieńca:
- Hej chłopcze, gdzie reszta załogi?! Pod kilem?!]
Chłopak zareagował dopiero po dłuższej chwili, gdy skończył wiązać supeł przy maszcie. Odwrócił się do was ściągnął kapelusz i zrobił mały ukłon.
Werter Goethe, Witajcie...
Tu spojrzał się na ciebie Valdred wyraźnie zdegustowany twoim strojem i kontynuował.
...Na statku pana D'Averosy. Aktualnie on udał się na spoczynek. Jeżeli macie jakieś pytanie to kierujcie je do mnie. Wybaczcie mu jego wybuchowość ale nie lubi gdy ktoś wpada nie proszony na jego statek i nawet nie powie dziękuje.
Spojrzał się w morze.
Na waszym miejscu radziłbym gdy dotrzemy niedługo na miejsce to zrobić...
Widzicie ,że trochę gubił się w zeznaniach
Mi dziękować nie musicie za ratunek, panienka z pewnością nie będzie zadowolona...
Widzieliście chwilę jego pusty wzrok. Widocznie nad czymś myślał.
Jeżeli macie jakieś pytania... możecie pytać. Mamy chwilę do końca podróży. Za kilka godzin powinniśmy dopłynąć do wybrzeży Anglii. Jeżeli mieliście w tym mieście kogoś na kim wam zależało to muszę was zmartwić. Nie sądzę aby ktokolwiek uszedł tamtej rzezi. Oprócz ... was.
Panienko Alano! Czy przedstawiła się już pani naszym gościom?
Werter odwrócił się od was i krzyknął Alana do ciebie.
Alana wydawała się być po pierwszej wymianie zdań... Dziwną osóbką. Jej odpowiedź w żaden sposób nie znajdowała pokrycia w kontekście moich przemyśleń... Może za wyjątkiem wyjawieniem mi swojego imienia. Szybko analizując zachowania młodej damy zacząłem zastanawiać się nad poprawnością jej rozwoju psychicznego... Z pewnością nie wszystkie elementy myślowe tej dziewczyny idealnie się do siebie dopasowywały... Zwróciłem uwagę na Wertera Goethe, który właśnie do nas przemawiał... Pytania... Pytania...
- Owszem, istotnie interesuje mnie jedna rzecz... Gdzie mamy zamiar w Anglii wylądować? - Spytałem chcąc wiedzieć czy aby nie będzie to port niejako mi znany. - Jaki jest też nasz status, jesteśmy goścmi mości D'Averosy czy też raczej niewolnikami bądź jeńcami wziętymi w okup? - Zadałem kolejne pytanie, które miało rozwiać wątpliwości w sprawie naszego położenia...
- Dover. - powiedział pewnie Angus - Skoro mamy dotrzeć do Anglii za kilka godzin. - tu zrobił dłuższą przerwę, jakby zastanawiał się nad czymś - Jesteśmy tu jako pracownicy, skoro na statku nie ma innej załogi. - dodał niemal promieniejąc - Mylę się chłopcze? - zwrócił się do chłopaka.
Odwróciła się w stronę Wertera, który kojarzył się jej z kupką nieszczęścia pomiataną przez jej opiekuna. A że sama praktycznie mogla włazić Raphaelowi na głowę, w tym dosłownie, czuła się od niego znacznie lepsza.
Co się dziwić. To w końcu tylko przypadkowy chłystek na służbie.
- A dlaczego ja mam się im przedstawiać?! Jestem u siebie, to oni wyskoczyli jak filip z konopi!
Fuknęła głośniej, niż było potrzeba. Może i nie znała się na etykiecie, ale fochy miała jak każda porządnie rozpuszczona pannica.
A że jej dotychczasowy rozmówca nie odpowiedział, podkreśliła swoją dziecięcą wyniosłość dodatkowym obróceniem się tyłem do wszystkich zgromadzonych. Patrzyła w morze, w łunę miasta. Tym razem tę dosłowną.

[Ładnie.
Pewnie, że ładnie. I w dodatku obiecał mi obraz. Mam nadzieję, że dokładny będzie.
Ty to za dobrze z nim masz...
Nieprawda! Ciągle nie umiem czytać. Na Ciebie też jestem obrażona!]

Skrzyżowała ręce. Stała tak pewnie, jakby nawet silniejsze wahnięcia statku nie robiły jej żadnej różnicy.
Skrzywiłem się nieco, gdy moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Wertera, które wyrażało... Dezaprobatę? Przez chwilę zastanawiałem się jak on śmie takie spojrzenie na mnie rzucać, jednak zaraz zorientowałem się, że tu nie chodzi o mnie, a raczej o krwistą papkę, która pokrywała moje ubranie. Cały mój płaszcz i przebranie duchownego pod spodem. Pięknie! Po prostu pięknie! W całym tym zamieszanie zapomniałem zupełnie jak bardzo śmierdzę zapewne.
- Mógłbym doprowadzić się do porządku? Nie chcę tak do ojczyzny wracać - rzuciłem w stronę Wertera, lecz nie czekałem na zgodę, lub zaprzeczenie a raczej na wskazanie środków, lub miejsca gdzie mógłby wykonać małe pranie - Chyba, że po to podałeś mi wiadro i szmatę.
*D'Averosa dużo czasu pod pokładem nie spędził. Wyszedł spowrotem dosyć szybko. Wolał mieć obcych na oku. Nie, żeby się któregoś obawiał, nic z tych rzeczy. Po prostu chciał dostać należne za wtargnęcie na jego terytorium. Pod pachą niósł wielki arkusz rysowniczy, oprawiony w najlepszą skórę, ozdobiony symbolem węża, czy smoka, pożerającego własny ogon. Nie zwrócił z początku uwagi na to, co mówią nieznajomi. Usiadł na schodach do nadbudówki i otworzył arkusz, przeglądając uważnie zawartość. Gdyby kto na nią spojrzał, a że D'Averosa chwilowo na otoczenie uwagi większej nie zwracał, to i latwe by to było, mógłby zauważyć rysunki, niemal co do najmniejszego szczegółu odwzorowane. Miasta, wyglądające niczym to, co obecnie jest już tylko ruinami, pustynia, zapewne gdzieś na południu, piramidy w Egipcie, Sfinks, Rzym, lasy starej Germanii, ogromne i posępne zamczysko w Rumunii, wreszcie okręt podczas sztormu, a wszystko to w nocy, jakby D'Averosa jakiś awers miał do odwzorowania czegokolwiek w dzień. Dopiero po dłuższej chwili przeglądania, wyjął zaostrzony grafit i rysować zaczął, co chwile spoglądając na płonące miasto.*
Jak już powiedziałem, panowie, jeśli wam co nie odpowiada, to przecie was nikt do pokładu nie uwiązał, skakać możecie, jeśli wola. Póki co to jesteście intruzami i wrogami, innymi słowy więźniami, dopóki mi nie udowodnicie że zasłużyliście na to, by traktowac was inaczej. A co do tego...młodego człowieka, który twierdzi że jest panem życia i śmierci *skinął głową na Valdreda, nawet nie odrywając wzroku od arkusza* na jego głowę całkiem słoną nagrodę wyznaczono i jak dotąd nic nie robi, by zasłużyć na to, by jego głowa należała tylko i wyłącznie do niego. A obrazanie mnie, czy tak czy inaczej nie jest w jego sytuacji dobrym pomysłem. A już samo mówienie o gryzieniu piachu, jak to przed chwilą powiedział.
*Spojrzał tym razem na młodzieńca, niby z politowaniem, ale i odrazą, jakby na szczura jakiego patrzał*
Skoroś taki mocarz, to podnieś nóż i mnie zabij. Wsyp mi truciznę do posiłku, złam mi kark. Siedze bezbronny i nieprzygotowany do walki. Ale pamiętaj, jeśli raz ci się nie uda, to niech cię twój bóg w opiece ma.
*Rysując dalej, zerknął na Alanę i uniósł brwi rozbawiony, bo przypomniał sobie jej słowa, a także i inne, które wedle jej mniemania tylko ona słyszała.*
Oj, Alano, nie musisz być dla nich taka nieprzyjemna. Fakt, wleźli nam na pokład, ale to ze ja się na nich gniewam, to nie znaczy że ty musisz. Ale z drugiej strony... Dima to także twój okręt. A wierz mi, żem bajek wiele w swoim długim życiu znał i pewnie bym przypomniał sobie coś dawnego. Na przykład Indyjskie Dżiny. Słyszałas o tym? A po drugie, to załóż coś na siebie, przemarzniesz mi tu.
- Jesteśmy tu jako pracownicy, skoro na statku nie ma innej załogi

Werter tylko wzruszył ramionami. Za to po spojrzeniu na ciebie Valdred wydawało ci się ,że jak dla niego to możesz sobie wsadzić nawet to wiadro na głowę. Wysłuchał reszty waszych pytań.

Niedługo przybędziemy do Anglii więc bądźcie gotowi. Spocznijcie i poczekajcie a wszystkiego się dowiecie. Nasza pani gdy dotrzemy z pewnością wyjaśni całą sytuację.

Gdy zauważył jak wysoki mężczyzna wraca na pokład, zrobił mały skłon i zszedł do dołu kajuty.
A zauważyliście ,że już świta... macie czas na ogarnięcie się i rozmowy gdyż niedługo potem zaczęła wynurzać się ziemia Angielska.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mkulturalnik.xlx.pl
  •