AZJA 2010 - NOWA WLOCZEGA
Middenheim, miasto o wspaniałej tradycji i niegdyś wielkich bogactwach, jednak dziś, w kilka miesięcy po odparciu oblężenia wojsk Archaona przypomina raczej prowincję spustoszoną zarazą. Od czasu rozwiązania konfiktu zbrojnego z wojskami bóstw chaosu graf miasta nawołuje wszystkich do odbudowy tego wspaniałego ośrodka chwały Ulryka. Do miasta okalającego wzgórze Fauschlag ściągają setki prowincjuszy, żebraków, ludzi szukających zarobku i własnego kąta ale także i zwykli podróżnicy, poszukiwacze uciech z odległych krain… Wszyscy prą jakby w transie, jednak w rzeczywistości w poszukiwaniu kilku złotych monet i zajęcia pozwalającego godnie przeżyć, o co dziś niełatwo na jałowych pustkowiach, które kiedyś będąc bujnymi lasami i dolinami wprawiały w zachwyt wszelakich wędrowców. Middenheim staje się stolicą Starego Świata, jednak stolicą dziką i niebezpieczną, pełną obaw i wszechobecnej zarazy, aczkolwiek nikt na te aspekty dziś już nie zważa, ważne jest to by przeżyć . Zajrzyjmy więc na ulice miasta. Graf wraz z głównymi kapłanami Ulryka i Sigmara jako nadzorcy wytyczyli kilka dzielnic, a właściwie gett. W samym centrum, u podnóży wzgórza, w cieniu świątyni Pana Wilków rozciąga się na kilku ulicach niewielka osada dla naturalnych mieszkańców miasta oraz dla wszelakiej administracji, kapłaństwa i garnizonu zakonów Wilka i Pantery. Z terenów zaś znajdujących się w pobliżu bram utworzono zwarty pierścień mający być schronieniem dla wszelakich przybyszów, dziś będących większością mieszkańców Middenheim. Gdy w dzielnicy centralnej otoczonej palisadą panuje względny spokój, w zewnętrzym pierścieniu swóje miejsce znalazło bezprawie. Morderstwa, kradzieże, gwałty i rabunki to tylko kilka niewinnych czynów z listy zawierającej występki dokonywane przez nowoprzybyłych… Za palisadą życie wygląda ciężko, jednak właśnie tam skierujemy nasz wzrok… Do niewielkiej gospody co zwała się kiedyś „Strażnicą”, a dziś co niektórzy z wielkim wysiłkiem wybełkoczą „Sparszywiała Rudera”…
***
Późnym wieczorem w „Strażnicy” nie ma zbyt dużego ruchu, karczmarz nie biega jak szalony od stołu do stołu, a z rogu sali nie dobiega dźwięk muzyki, koniec końców wszyscy, którzy tu aktualnie przebywają to zlepek podróżników i zbiegów, farmerów i starców, wszyscy z ledwie kilkoma monetami w sakiewce i niewielką nadzieją na lepszy byt… Oberżystą tego jakże smutnego miejsca jest siwawy staruszek, wydawałoby się, że niezdolny do pracy w takim miejscu, aczkolwiek jeszcze wyjątkowo sprawny, według wielu ludzie płacą mu za usługi tylko z szacunku do starego człowieka, tylko dlatego, iż wiedzą że wkłada on w tą pracę wiele czasu, tak cennego w jego wieku… Przecież prowadzenie gospody nawet już mu się nie opłaca, ledwo starcza mu na pokrycie kosztów utrzymania odkąd ceny żywności poszły radykalnie w górę.
Na sali zaś siedzi kilku szemranych typów, grupka podróżników zwanych poszukiwaczami przygód, paru zbiegów z tego co zostało po okolicznych farmach, jeden starzec sprawiający wrażenie uczonego, co to przybył do Middenheim ze swym pomagierem… Można też dostrzec młodzieniaszka prawdopodobnie obytego poniekąd ze sztuką magiczną, aczkolwiek szalenie wystraszonego i niepewnego… Tuż obok niego na krześle siedzi pewnie pół-elf, który z niewiadomych przyczyn zabrnął aż na wzgórze. Przy ladzie zaś przesiaduje dwóch zamyślonych młodych mężczyzn, jeden wydaję się być silnorękim do wynajęcia, aczkolwiek jego twarz ukazuje głęboką uczciwość, drugi z kolei to persona sprawiająca wrażenie nadwornego czarownika, może wydawać się, że wyjątkowo niepewnego gdyż kuli po szatami niewielkie zawiniątko, którego fakt posiadania wpędza go w niewielką panikę. Obu zaś próbuje oczarować sztuczkami jakiś kanciarz o facjacie zakazanego typa…
***
Przez kilka następnych dni życie w Middenheim płynęło bez zmian. Podróżnicy wydawali ostatnie oszczędności na nocleg i wyżywienie. Karczmarz w „Strażnicy” nawet spuścił z cen by każdy mógł się utrzymać na powierzchni przez kolejnych kilka dni, a nóż jakaś dodatkowa para rąk będzie potrzebna przy odbudowie lub któryś z rzemieślników będzie potrzebował chłopca do pomocy. Każdego dnia lokatorzy karczmy leżącej w zewnętrznym pierścieniu udawali się na zaimprowizowany placyk by wysłuchać ogłoszeń licząc, iż właśnie w tym momencie los się do nich uśmiechnie. Jednak nie, szczęścia przybyszom brakowało, miasto i rzemieślnicy ubiegali się tylko o wykwalifikowanych pracowników, którzy rzeczywiście mogą pomóc… Po tygodniu strach począł zaglądać w oczy większości nowoprzybyłych, sakiewki świeciły pustkami, a te kilka miedziaków, które pokrywały dna owych sakiewek zapewne nie wystarczy by udać się w dalszą podróż. Wielu ogłaszało, że następnego dnia musi się wynieść. Może na ulice, może plądrować opustoszałe gospodarstwa w celu zdobycia niewielkiego łupu… Nadszedł kolejny świt. Ci co spakowali manatki szykowali się do wyprowadzki, a ci którzy mieli na tyle w kieszeniach by zostać choćby na jeszcze jeden dzień mieli zamiar poszukać szczęścia, które zapewni im szansę na lepszy byt. Karczma opustoszała. Było pewnym, że za kilka godzin znów stosunkowo się zapełni, ludzie wrócą z poszukiwań pracy, a i przybędą też nowi, którzy zwietrzyli iż zwolniło się kilka miejsc w lokalu… Do wieczora sytuacja wróciła do względnej normy, jednak co dziwne, nikt nie był w stanie dopatrzyć się karczmarza. Chodziły głosy, że staruszek wyszedł by samemu dzięki własnemu autorytetowi znaleźć pracę dla kilku spośród wielu szukających. Jednak o następnym świtaniu gdy grupa kilku poszukiwaczy zarobków udała się do głównej sali, nikogo w niej nie było… Na ziemi leżały jedynie zwłoki karczmarza. Po kilku chwilach do lokalu wbiegła grupa strażników widocznie mających już przysłowiowy „cynk”. Goście zostali otoczeni. Nie wiele było do zrobienia. Właściwie istniały dwa wyjścia. Albo sięgnąć po broń i walczyć, albo oddać się w ręce wymiaru sprawiedliwości…
***
Sesje uroczyscie oglaszam za rozpoczeta. Jako MG musze w tej sytuacji zadac standardowe pytanie. Co robicie?
Odruchowo chwyciłem za rękojeść miecza, który wisiał u mego pasa, byłem gotów żeby się bronić, czułem jak gotuje się we mnie krew, ten przypływ sił i adrenaliny, który poznałem już nie raz w życiu, ale nie tego mnie uczono, nauczyłem się nad tym panować, a wewnętrzne poczucie sprawiedliwości zaczęło brać nade mną górę. Spojrzałem nerwowo po towarzyszach, ten mały kanciarz, który tak co noc starał się odwrócić moją uwagę nigdy mi się nie podobał, wyglądał na łotrzyka, pomyślałem nawet przez chwilę, że to jego sprawka, ale odrzuciłem te myśli. Nie chcę opuszczać towarzyszy w potrzebie, ale gdyby nawiązała się bójka to nie mogę walczyć z systemem, który mnie wychował, nie chcę walczyć, ale jeśli stanę się ofiarą niesprawiedliwości...nie ręczę za siebie.
Odruchowo wskakuje pod najbliższy stół, szukając ukrycia. Zaniepokojony sytuacją szybko analizuje myśli płynące do mojej głowy. "Uciekać? Nie to by było za proste, dość mam już tego. Tylko tym te miecze są takie... Postanowione, będę walczył... jakby co, to zawsze w zamieszaniu łatwiej dać nogę." Zdobyczny na jednym podróżniku jatagan przywołujący wspomnienia pokerowych potyczek wędruje między zęby. Staram się prześlizgnąć pod stołami w kierunku lady. "Oby barman trzymał tam kuszę... proszę..."
Na początku wystraszony chowam się za silnorękim jednak po chwili dociera do mnie, że muszę walczyć. Rozglądam się po sali licząc przeciwników, jednak jest ich zbyt dużo by załatwić sprawę jedną błyskawicą. Inkantuje szybko zaklęcie umiejscawiając Magiczny Płomień w prawej ręce, jednoczeście w lewej trzymając zwój z czarem Sobowtór. "Przynajmniej zamienie się w jednego z nich gdy będziemy mieli kłopoty. Nie zamierzam ginąć za jakichś przypadkowo spotkanych ludzi...". Z tą myślą czekam na ruch strażników gotowy do natychmiastowego ataku.
Oto nadeszła chwila, by swoje magiczne umiejętności, które przyswoiłem w ciągu ostatnich miesięcy, wykorzystać w praktyce. Tylko czego by tu użyć? Zapewne Magicznego Pocisku - prostota działania i siła uderzenia czyni z tego czaru potężną broń przeciwko wszelkiej maści przeciwnikom. Jeszcze ostatni łyk Korzennego Piwka i mogę zaczynać wypowiadać inkantację...
Nie ukrywam, że byłem nieco przestraszony...
I czara sie przelała, oddział straży wpadł do lokalu na wieść o śmierci szanowanego obywtela, jednego z karczmarzy, jednak wcale nie było powiedziane, że zlepek kilku nieznających się podróżników zostanie postawiony przed sądem. Strażnicy szybko rozeznali się w sytuacji. Jeden osobnik sprawiający wrażenie trudnego przeciwnika, facet o urodzie szczura szukający czegoś namiętnie za ladą, jakiś pół-elf co to stoi i nie wie cóż się dzieje, oraz grupa trzech domorosłych czarowników, którym palce aż dymią się od natężenia magii. Kapitan stwierdził jasno, magowie zatłukli właściciela jakimiś sztuczkami z piekła rodem, osiłkowie mieli robić za ochronę jednak widać, że nie wychodzi im to najlepiej, a niewielki krętacz grzebie w prywatnych rzeczach świętej pamięci właściciela... Strażnicy długo nie zastanawiali się nad rozwiązaniem tej sytuacji, szybko obezwładnili przestępców nim jeszcze ci zdążyli rozpętać większą awanturę. Po rozbrojeniu przedziwnie wyglądającej bandy kapitan wydał rozkaz natychmiastowego przetransportowania złapanych na gorącym uczynku morderców. Przecież nie ma nad czym główkować, jest trup, są mordercy, motyw też się znajdzie, pomyślał gładząc bujnego wąsa.
Po kilkunastu minutach cała szóstka znajdowała się już w zaimprowizowanym posterunku i areszcie zarazem... Za jakiś czas zostaną im przedstawione zarzuty, a i egzekucja pewnie odbędzie się niebawem. Dziś przecież nikt w Middenheim nie szuka dziury w całym, prosta sprawa, szybka egzekucja. I tak już wystarczająco dużo podejrzanych typów zjechało do pogorzeliska po mieście, wiec kilku mniej może tylko pewnym mieszkańcom przysporzyć radości... Więźniowie mają teraz kilka dni na namyśł oraz lepsze poznanie współtowarzyszy niedoli... Bo przecież nie są żadną zorganizowaną grupą tylko przypadkowymi ofiarami...
"Pięknie, po prostu wspaniale!" - krzyknąłem uderzając pięścią w kraty więziennego okna. "Powinienem teraz udać się na lekcje u mego mistrza, splamię jego honor i swój jeśli się to szybko nie wyjaśni" Usiadłem na zimnej, wilgotnej kamiennej podłodze celi, starając się wyciszyć i myśleć trzeźwo "Wiem jak funkcjonuje prawo w Middenheim, nawet jeśli żaden z nas nie jest winny" - spojrzałem podejrzliwym wzrokiem na łotrzyka - "To i tak nas stracą jeśli nie wstawi się za nami ważniejsza persona, albo sami czegoś nie wymyślimy...ale jeśli już mamy razem zginąć, chciałbym wiedzieć z kim przyjdzie mi dzielić grób, ja zwę się Beltyn, jestem giermkiem, a walka i trochę zasad to wszystko co mi w życiu zostało"
"Cholera, wiedziałem, że to się skończy albo śmiercią, albo pojmaniem. Jak ja głupi mogłem wierzyć w swoje szczęście? Parszywy los już wystarczająco mnie doświadczył, żeby mógł się tak nabrać. A teraz... teraz jestem zamknięty z bandą frajerów, na których z pewnością nie można polegać. Jak zwykle wszystko na mojej głowie...".
Odruchowo sprawdzam zamek w drzwiach i okratowanie okien. Może jest w celi coś, co mogło by się przydać przy ucieczce?
--------------------------------
"Phi, ten paladynek coś mówi? Tacy to zawsze się zasłaniają honorem, a tu trzeba działać! Ale nie czas na pozyskiwanie wrogów. Może mi się do czegoś przydać..."
Podchodzę do Beltyna beznamiętnie przesuwając wzrok po reszcie współwięźniów. Odpowiadam mu:
- My się już poznaliśmy, ale z niezbyt przyjemnej strony, w dodatku nie zdążyłeś poznać mego imienia. Zacznijmy więc od nowa, jak i nowa jest ta sytuacja. Pozwól, że się przedstawię, jestem Dieter. Miło mi Cię poznać, szlachetny Panie.
"Cholera, nienawidzę tego płaszczenia się..."
"Cholera, nie znoszę, gdy takie szemrane typy się płaszczą, pewnie czegoś chce, a potem wsadzi mi nóż w plecy, ale będę się nim martwił później, teraz do roboty."
-I mi również Diterze, wszak jednak nie jestem Panem, jedynie giermkiem i jeszcze długa droga przede mną, która może się wydłużyć po mój grób jeśli szybko czegoś nie wymyślimy.
Podchodzę do drzwi celi, zastanawiam się z czego są zrobione, dodatkowo rozglądam się i nasłuchuje czy w pobliżu nie ma strażników, jak często chodzą korytarzami. Półgłosem staram się zwrócić na siebie uwagę przetrzymywanych w innych celach, jeżeli tacy są, może będą wiedzieli coś co pomoże nam w ucieczce, albo gdzie strażnicy mogli zabrać nasz ekwipunek. Na chwilę przerywam, by skupić się na tym co mają do powiedzenia moi współwięźniowie.
Pół-elf rozciąga się aż kości trzeszczą. Jego gęba jak zwykle ma obojętno-zasępiony wyraz.
- Hm. - tyle ino do powiedzenia miał pół-elf na początek, lecz po chwili dodał.
- Nie wiem szczerze powiedziawszy co ja tu robię. Nie wiem kim wy jesteście, ale to mnie niewiele obchodzi. Pytam się jednak, czy mamy jakieś szanse na wykaraskanie się z kłopotów, czy wezmą nas jak kurki na piniek i poobcinają łebka co do jednego?
Przyjmuję godną postawę, starając się nadrobić pewnością siebie postrzępione fragmenty ubioru i wychodzę na środek.
- Ekhm, tak... No więc... Drodzy współwięźniowie. Wiem, że jest wam przyjemnie w moim towarzystwie, ale ja bym wolał jak najszybciej się rozstać. Bez urazy, oczywiście.
Przeleciałem wzrokiem po obecnych, wypatrując ewentualnych podejrzanych ruchów.
- Przeanalizujmy możliwości. Najłatwiej byłoby oczywiście dać skrócić się o głowę, ale chyba nie o to nam wszystkim chodzi, nieprawdaż? No więc poza tym, jakże radosnym rozwiązaniem, mamy chyba tylko jedno wyjście - połączyć siły. Na razie trzeba obserwować i zastanowić się nad ewentualnym wyjściem z tej sytuacji. Także, jakby coś komuś wpadło do głowy, to ja jestem... no... otwarty na propozycje.
Zaraz po wylądowaniu w celi sprawdzam kieszenie ze zgrozą stwierdzając, że strażnicy zabrali małe zawiniątko. Zdenerwowany próbuje uderzyć w ścianę energią magiczną, jednak ból głowy wywołany uderzeniem głowni miecza nie pozwala się skoncentrować.
- Ech... Widocznie nie zdam się tutaj na nic. Nie jestem w stanie skupić się na tyle, by wywarzyć drzwi... - stwierdziłem z przekąsem - Wygląda na to, że troche tu posiedzimy tak więc wypada się przedstawić - nazywam się Mignit. Jestem dość dobrze wyszkolonym magiem...
Zrezygnowane twarze współwięźniów wzmogły mój ból głowy nie pozwalając już skupić się na niczym.
- Nikt z was nie chowa w butach wytrychów na takie okazje, mam rację? - zapytałem od niechcenia z ironią w głosie.
- Może zamiast bezmyślnej elokwencji rodem z dworów wymuskanych paniczyków, magowie, może ruszycie rzycie i coś wymyślicie? - pyta z nieukrywaną złością w głosie.
Rozgląda się po pomieszczeniu, przygląda się temu i owemu szukając czegoś na czym dałoby się zawiesić oko. Drzwi? Może jakie kraty? Kto tam wie.
- Tak wogóle, mówcie mi Sahen. - rzekł i splunął na podłogę.
-Magom daj spokój Sahen, to raczej Ty zachowujesz się i wyglądasz jakbyś niepierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji, pewnie w ucieczkach z więzień masz doświadczenie, więc zastanów się co możemy zrobić...
Odwracam się w stronę Mignita.
-Tam w tawernie Mignit, Twoje dłonie płonęły, nie mógłbyś spróbować zrobić tego teraz? Może spróbowałbyś roztopić kraty?
- Pewnie bym mógł gdyby nie ten cholerny ból głowy. Ma ktoś może wodę? Muszę przemyć ranę. - pokazałem rozcięcie na głowie, sprawce tej migreny.
-O wodę będzie ciężko, może strażnicy coś przyniosą, ale zawsze możesz przemyć i zdezynfekować ranę własnym moczem, sam w sobie jest sterylny, a jeśli ma Ci to pomóc w rzucaniu czarów...
- Skoro to jedyne wyjście...
*Hmm... Nie chcecie wiedzieć co robie*
- Od razu lepiej... Dobrze czas wziąć sprawy w swoje ręce! Vita! Mortis! Carien!
Me ręce rozgrzały się do białości, po czym obserwowany przez wszystkich w pomieszczeniu złapałem za kraty okienne.
Waszym rozmowom przysłuchują się strażnicy, którzy spokojnie siędzą i popijają wino w pomieszczeniu obok... Niewielu dziś ma tą szansę by łyknąć czegoś rozgrzewającego, im jednak się udało dzban zdobyć, koniec końców nikt się nie zgłosił by odebrać w spadku karczme po zamordowanym staruszku. Przysłuchują się i nie dowierzają, a w głowach rodzi im się wizja bandy głupców bez grosza przy duszy co to próbują uciekać... Gdzie? Jak? Przecież tuż za palisadą w wewnętrznym mieście znajdują się siedziby kapłanów i magów, którzy są prawdziwymi profesjonalistami, a nie dumnymi młodzikami bez umiejętności i doświadczenia. Przecież są też rycerze dwóch zakonów i cała armia strażników... Nie, Middenheim to teraz miejsce czujne, z którego nie ma ucieczki... Nikt do miasta nie wjedzie a także go nie opuści bez wiedzy kogoś z góry. Takie czasy nastały.
***
Mignicie, próbujesz gorącym uściskiem przetopić żelazne kraty, jednak twoje starania nie odnoszą żadnego skutku, musisz zrozumieć iż jesteś dopiero początkującym magiem i wiele jeszcze musi wody w rzekach upłynąć byś osiągnął wysoki poziom rozwoju swoich sztuk magicznych.
***
Beltynie, nie jesteś w stanie określić z jaką częstotliwością strażnicy wykonują obchód. Zupełnie zatraciłeś poczucie czasu... Jednak udało ci się podsłuchać rozmowę dwóch wartowników, którzy beztrosko gawędzili iż rzeczy pojmanych trafiły do wewnętrznego pierścienia, tam się nimi odpowiednio zaopiekowano.
- Cholera nic z tego! Wygląda na to, że ma moc jest zbyt mała by stopić te kraty...
W raz z tymi słowami kopnąłem stołek dołączając do bólu głowy ból dużego palca u stopy.
- Argh! Ktoś jeszcze ma jakiś pomysł!? - krzyknąłem z poirytowaniem
-Wypadałoby się zastanowić czy jest w ogóle sens uciekać? Z miasta nie ma ucieczki, cholera, co możemy zrobić prócz bezczynnego czekania na zarzuty i wyrok? Może spróbujmy negocjować?
- Jeśli pragniesz zostać tutaj i gnić do końca swoich dni jak szczur, to proszę bardzo - ja nie zamierzam czekać bezczynnie na wyrok, z góry skazany na bycie niesprawiedliwym. Negocjacje też raczej spełzną na niczym. Przypomnij sobie w jakich czasach żyjemy...
Trzeba obmyślić skuteczny plan działania... Może sprowokujemy udawaną bójkę?
Rzekłem do reszty, starając się, aby odgłosy rozmowy nie opuściły zimnych murów celi...
Kucałem w kącie celi, plecami do ściany, delikatnie kiwając się w przód i w tył. Ludzie, z którymi mnie tu zamknięto rozmawiali między sobą, chcieli wydostać się na wolność. Przysłuchiwałem się w milczeniu i obserwowałem ich zachowanie...
Bardzo różni ludzie, młody paladyn, kilku magów, rzezimieszek o twarzy szczura...
Skupiłem się, próbując sobie przypomnieć jakieś szczegóły z ostatnich dni... jakieś charakterystyczne, podejrzane sytuacje z udziałem karczmarza... podejrzani osobnicy, którzy go odwiedzali, może jakaś awantura? Cokolwiek...
Ludzie w celi chyba nie zwracali na mnie uwagi. Może to i lepiej? Nie, trzeba jakoś nawiązać kontakt...
Chciałem, żeby to wyszło naturalnie i swobodnie.
Nie wyszło. Wyszło idiotycznie, nagle poderwałem się na nogi i wyrzuciłem z siebie jednym tchem:
-Jestem Samuel, paladyn ma rację, nie mamy gdzie uciekać.
Przełknąłem głośno ślinę, czekając na reakcję zgromadzonych w celi ludzi.
Skąd w tych ludziach tyle pesymizmu i braku pewności siebie? - pytałem samego siebie w myślach. Czyż nie warto zrobić czegoś, abyśmy znów poczuli zapach wolności?
- Samuelu i reszto, weźmy się w garść, nie możemy czekać bezczynnie na śmierć! Dałem propozycję, jak się do niej ustosunkujecie? - rzekłem odważnie do wszystkich
- Wypadałoby, żebym zdradził Wam swoją godność - Jestem Seraphe. Może to pomoże nam się zorganizować. - powiedziałem pełen nadziei, po czym spocząłem w oczekiwaniu na reakcję grupy.
-Udawaną bójkę? No i co wtedy? Strażnicy pozwolą nam się tu pozabijać jak myślę, a nawet jeśli jakiś tu przyjdzie, ogłuszymy go, wyjdziemy z celi, ale co dalej? NIC! Skończymy zaszlachtowani na ulicy za próbę ucieczki.
Sytuacja jest beznadziejna, nigdy nie byłem pesymistą, jedynie realistą, wydaje mi się, że bez dogadania się z władzami miasta, z kimś wysoko postawionym nie ma sensu próbować się stąd wydostać.
-Może władze miasta, ktoś, kto mógłby nas stąd wydostać potrzebuje czegoś, jakiegoś przedmiotu, jakiegoś czynu, na który nie porwał by się żaden normalny człowiek...a jedynie zdesperowana banda skazanych na śmierć...? - westchnąłem głęboko - Taka jak my...
"Cóż więcej mi pozostało? Jedyne wyjście to czekać na rozwój wydarzeń. Chociaż... i tak nic nas nie uratuje. O ja nieszczęsny, będę gnić tutaj razem z bandą niewydarzonych imbecyli, co to nawet swojej roboty dobrze nie umieją wykonywać. Pożal się boże giermek, dwóch niewydarzonych błaznów, nazywających się magami, pół-elfi dziwak. No i jest jeszcze ten, jak mu tam? Ach, Samuel - człowiek zagadka. Ja się pytam - gdzie do cholery jest ta epicka drużyna?"
-Chyba nie ma wyboru, damy się wywiesić jak mokre pranie. No chyba, że ktoś ma w kieszeni przypadkiem zwój teleportacji? Nie, cóż. A więc to koniec, żegnaj stary świecie. - rzekłem z przekąsem, po czym rzuciłem się majestatycznie na swoją pryczę.
- Ej, wy tam, strażniki? Słyszę jak chlapiecie tym wińskiem. Chceta by na was bez przyczyny donieść? - ryczał aż do zdarcia gardła pół-elf
- Chodźta, chcemy pogadać. - ryknął w końcu, poprawił pieprznięciem łokcia w ścianę aby się poniosło.
Wasza drużyna nie ma żadnego planu. Pewni jej członkowie poświęcają swój czas na namysł, a inni z kolei starają się reagować żywiołowo, gdyż w takim rozwiązaniu widzą jedyną szansę wyjścia z tej beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji. Jednak ani jedna, ani druga metoda nie odnoszą spodziewanego skutku. Musicie więc czekać na rozwój sytuacji ze świadomością co was może czekać... W głowie każdego z was rodzi się pewnie myśl, że albo zostaliście podle wrobieni w część jakiegoś większego spisku, albo zupełny zupełny przypadek zagonił was w ślepą uliczkę, albo też rzeczywiście któryś z was dopuścił się tej karygodnej zbrodni i teraz wszyscy płacicie za jego grzechy.
Oczekujecie na sędziego, na oskarżenia i zarzuty, jednak tych wciąż nie ma. Jesteście zupełnie zdezorientowani, przecież każdy z was dobrze wie, że w dzisiejszych czasach prawo Imperium działa szybko i brutalnie, szczególnie w regionach wyjątkowo dotkniętych niedawną inwazją... Jednak jak dotąd nic się nie wydarzyło.
Dopiero po kilku dniach coś ruszyło z miejsca. Waszą celę przyszedł oglądać nieznajomy jegomość. Bez słowa przyjrzał się każdemu z was po czym bez słowa opuścił areszt. Następnego zaś poranka widzenie składa wam sędzia miejski, jak zwykle poważny i zdeterminowany, choć widać iż jego twarz przecina grymas zniesmaczenia. Chwilę wodził po was wzrokiem, pomilczał, jednak po to, by za sekundę wyjąć z tuby zwój. Zapewne akt oskarżenia i jednocześnie wyroku, przecież nikt dziś nie ma nadziei na sprawiedliwy proces... Wasze głowy nawiedzają wizje egezkucji, może was powieszą, może zetną, któż to wie? Sędzie rozpoczyna czytanie.
- W imieniu grafa miasta Middenheim oraz wysokich kapłanów Ulryka a Sigmara, sędzia wagi miejskiej w mojej skromnej osobie rzecze co następuje.
Grupa sześciu zatrzymanych, którzy nie są obywatelami miasta Middenheim zostaje oskarżona o następujące czyny. Zamordowanie szanowanego obywatela Hansa Ribbermeira oraz zagarnięcie dóbr przez niego zgromadzonych, a także napad zbrojny z użyciem siły magicznej na oddział straży miejskiej miasta Middenheim. Za owe czyny grozi kara śmierci przez powieszenie. Jednak rada sędziowska w składzie świeckim i kapłańskim postanawia uznać oskarżonych za niewinnych, w sprawie zarzucanych im czynów morderstwa i grabieży, z braku wystarczających dowodów czy opinii świadków. Oskarżenie napaści zbrojnej na służby miejskiej zostaje cofnięty wpłaceniem grzywny wysokości dwustu i pięćdziesięciu koron. Wszyscy oskarżeni zostają natychmiastowo zwolnieni z kary odsiadywania aresztu, a mienie ich zostanie im zwrócone.
Na tym mowa sędziego się kończy, jednak jak dobrze widzicie takie zakończenia sprawy nie do końca przypadło mu do gustu. Jesteście więc wolni... Bez planów na przyszłość, bez pracy i pieniędzy, jednak wolni, żywi. Gdy opuszczacie wasze cele czujecie ulgę, koniec końców udało wam się uniknąć śmierci... Wychodzicie z budynku aresztu, zatęchłe miejskie powietrze uderza wasze nozdrza... Rozglądacie się w niewiadomym kierunku jakby czekając rodziny czy przyjaciół, a tych przecież nie ma. W pewnym momencie ma miejscie coś niesamowitego. Podchodzi do was jeden ze strużów prawa i bez słowa wciska jednemu z was list... Z pewnością w waszej grupie jest ktoś kto opanował zdolności czytania i pisania. W kartce wyjątkowo równym i zdobionym drukiem stoi:
Jeżeli chcecie wyjaśnien i własnego dobytku, szukajcie w wewnętrznym mieście domu Appelbauma. Ten lak będzie dla was przepustką.
- Ktoś ma ochotę pracować dla frajera, który nas wykupił? Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę zginąć w płomieniach wznieconych parsknięciem ohydnego smoka. Ja wysiadam.
"Skończy się jak zwykle, zawsze się tak kończy... poza tym jednym wypadkiem który zdarzył się przed chwilą. Może coś się zmieni? Nie, to niemożliwe..."
- Niemniej jednak drogi przyjacielu, ów *frajer* zdaje się być człowiekiem na wysokim stanowisku i o dużych znajomościach, nie wspominając o grubej sakiewce, jaką bez wątpienia posiada. Z jego koneksjami i naszymi umiejętnościami moglibyśmy w końcu wyjść na prostą. Powinniśmy sprawdzić czego chce od nas ta dusza. Cóż mamy do stracenia?
Może to jest szansa na lepsze życie i znalezienie wewnętrznego spokoju? W mojej głowie jest pełno różnych myśli... Źle mi z tym cholernym brakiem perspektyw...
-Cóż mamy do stracenia? Zapewne życie, rozumiem Dietera, szczególnie jeśli nie miał nic cennego, ja muszę odzyskać parę swoich rzeczy, idę mimo wszystko...
- Poczekajcie!
I co mam do stracenia? Tę nędzną egzystencję zwaną życiem? Za długo uciekałem, za długo chowałem się jak szczur po norach. Zresztą i tak nigdzie nie zagrzeje miejsca, wszędzie mam tylko wrogów. Ach, może... zdobędę przyjaciela? Spróbujmy...
- W sumie mogę wam pomóc w wyjaśnieniu sprawy. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że beze mnie nie macie żadnych szans na rozwiązanie sprawy. Chodźmy więc!
Nerwowo musnąłem ręką swoją skroń. Cholerny tik, chyba już nigdy się tego nie wyzbędę... ciekawe, czy rzuciło im się w oczy...
-Idę z wami, też się przyzwyczaiłem do paru moich... khem, rzeczy...
Oddaliłem się na kilka kroków do grupy, zagaiłęm do jednego ze strażników:
-Witaj, dobry panie, czy możesz wskazać mi drogę do wewnętrznego miasta?
Jednocześnie rozglądałem się uważnie za jakimiś straganami, sklepikami... to więzienne żarcie było parszywe, przekąsiłbym jabłuszko...
Strażnik spojrzał na ciebie jak na kogoś z upośledzeniem... Przecież wewnętrze miasto jest doskonale widoczne z każdego punktu w okolicy, a wy dodatkowe znajdujecie się o kilka kroków od jednej z bram doń prowadzących. Czujesz, że wyszedłeś na ostatniego ignoranta, aczkolwiek przez nagłe zapatrywanie sie w okolice uważnie szukając jakiegkolwiek straganu odwróciłeś od siebie uwage strażnika oraz współtowaryszy. Mimo usilnych poszukiwań nie udało ci się złapać wzorkiem żadnego kramu czy wystawki, gdzie mógłbyś zakupić jakieś pożywienie. Przecież plony i zbiory w tym roku były tak kiepskie, że spotkanie kogokolwiek kto jest w stanie podzielić się swoim urobkiem za rozsądną cenę jest właściwie niemożliwe.
- Skoro już się tam wybieramy, to może wypadałoby się jakoś rozsądnie wyposażyć. Znam parę ciekawych sklepów, gdzie można zakupić przydatne zabaweczki... jeśli wiecie o co mi chodzi - rzekłem rozglądając się za lokalnym zbrojmistrzem, którego kiedyś odwiedzałem.
"Mam nadzieję, że z powodu tego kryzysu chociaż on nie zamknął interesu. W końcu ludzie teraz potrzebują broni bardziej niż chleba..."
I rzeczywiście, masz rację, zakład zbrojmistrza ostatnimi czasy przeżywał istne oblężenie, gdyż jak wiadomo broń wtedy była, a nawet i teraz jest, na wagę złota. Po przeciwnej stronie placu widzicie całkiem spory dom, który jednocześnie jest miejscem pracy Heinricha Goldsteina, jednego z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie w tym regionie. Nad drzwiami wisi misternie wykuty szyld z brązu głoszący we wspólnej, iż właśnie w tym miejscu zakupić możecie dokładnie to co jest wam potrzebne.
"Ach, stary Goldstein. Kiedyś ograłem tego durnia do golasa, musiał mi oddać cały asortyment. Mam nadzieję, że nie będzie na mnie zły..."
- Ja idę, a wy? Jakby co to będę ("miejmy nadzieję") w środku - powiedziałem, po czym ruszyłem w stronę sklepu.
Ruszasz do zakładu, drzwi, solidne i okute brązem ze szczękiem i zgrzytem otwierają się do wewnątrz. W kramie jak zwykle panuje okropny zaduch i półmrok, rozglądając się zauważasz, że Goldstein mimo życia w zamożności wciąż hoduje w oknach pęcherze, które po wielu latach wsiąkania okolicznych brudów nie przepuszczają już właściwie światła. Za ladą zaś widzisz nie Heinricha, a innego mężczyzne, o wiele młodszego, aczkolwiek również postawnego i przypominającego dawnego właściciela tego lokalu.
- Witaj panie, w czym mogę pomóc? - Odezwał się na wstępie, aczkolwiek zabrzmiało to jakby owe kulturalne słowa były wymuszone. Zdajesz sobie sprawę, że kramarzowi z pewnością łatwiej przechodzi przez gardło proste *czego*.
- Witam, czy jest obecny mistrz Goldstein? Ma do niego dosyć sprecyzowane zamówienie i chciałbym omówić szczegóły osobiście. Powiedz mu, że nazywam się Dieter, jeśli można - powiedziałem tonem władczym, jednakże z gotowością na uchylenie się od ewentualnych nieuprzejmości z tym związanych.
Dieter zniknął, miałem mu krzyknąć żeby załatwił skądś wytrychy, tak na przyszłość, ale nie zdążyłem, jak na takie krótkie nóżki to jest dość szybki muszę przyznać.
-Nie wiem jak Wy... - powiedziałem na głos do reszty, która jeszcze się nie rozeszła - ...ale ja nie zamierzam czekać, aż on coś ukradnie, poza tym, muszę odzyskać moje rzeczy od "naszego wybawiciela".
Ruszyłem, nie wiedziałem czy ktoś pójdzie ze mną, ale muszę odzyskać te przedmioty, jakby mnie potrzebowali, wiedzą dokąd zmierzam.
Dieter:
Olbrzym znów zaparł się w sobie by wykrzsztusić kilka słów wyjaśnień.
- Przykro mi, co nie mogę panu pomóc, ale papa tuż przed inwazją wyjechał do Altdorfa, ni wiem nawet co on dycha ili zmarło mu się w drodze. Tera czasy niebezpieczne i szysko może się zdarzyć. Żem wysyłał do papy kilka razy gońca, jednak żem nigdy nie dostał odpowiedzi.
Od razu zauważasz, że osiłek tylko z wyglądu przypomina własnego ojca. Mistrz Goldstein był człowiekiem światłym i, jak na kowala, świetnie wykształconym. Pamiętasz jak podczas gry w karty po wypiciu kilku pucharów wina zaczynał zwykle snuć swe opowieście o częstych wyjazdach do stolicy w celach udzielania wykładów, a także zyskiwania nowej wiedzy i, jakże ważnych w trudnych czasach, nowych znajomości. Nie jesteś pewien, jednak zdaję ci się, że Heinrich kiedyś nawet wspominał o pomyśle oddania zakładu pod opiekę synowi, by samemu przenieść się właśnie do Altdorfu aby tam otworzyć drugi zakład i udzielać na stare lata nauk młodym zapaleńcom.
Gdy się tak namyślasz nad dawnymi czasami głos syna Goldsteina znów tubalnie rozchodzi się po pomieszczeniu.
- Jednak może mogem cosik dla pana zrobić? Muszem powiedzieć, zem jest niegorszy od papy w kowalskim rzemiośle. - dodał z dumą.
***
Beltyn:
Ruszasz w kierunku bram licząc, że reszta członków drużyny pójdzie po rozum do głowy i ruszy twym śladem.
- Ach tak. Wiesz, ja dużo podróżuje i jestem na pewno sumienniejszy niż Ci płatni gońcy. Więc jeśli będę tamtędy przechodził to obiecuję, że poszukam twojego "papy".
"Mam nadzieję, że da się nabrać. Na bystrzaka nie wygląda. Nawet się nie obejrzę, jak zaproponuje mi darmowy towarek..."
Nerwowo drapię się w skroń, po czym ruszam za giermkiem.
Dieter:
Osiłek patrzy na ciebie tępym wzrokiem z pewnością nie pojmując twojej aluzji... Już chcesz rozpocząć nim zgrabna manipulację, jednak wtedy do zakładu wchodzi kilku mężczyzn chcących coś kupić, twój misterny plan szlag trafia.
- Przepraszam panowie! To jest kwestia życia lub śmierci! - wpycham się przed ladę.
"A co mi tam... i tak nie mam innego wyjścia."
- Chłopcze, twój ojciec zawsze był moim przyjacielem! Ja też miałem ojca, który zaginął. Żyłem w ciągłej niepewności przez wiele lat, więc teraz nie mógłbym Ci nie pomóc. Zwłaszcza, że Heinrich też był mi bliski. Jednakże w tej chwili jest spłukany. Wyposaż mnie jednak, a obiecuję, że odnajdę twojego ojca! - ryknąłem z przekonaniem i ogniem w oczach.
"Kurde, dobry jestem w te klocki."
Twoje słowa dotarły do syna Goldsteina z taka pasją, że on, jako człowiek prosty, jest w stanie ci uwierzyć pobudzony wizją odzyskania kontaktu z ukochanym ojcem... Już właściwie chce drżącym głosem spytać czego ci potrzeba, gdy jeden z mężczyzn, którzy weszli tuż po tobie do zakładu postanawia się odezwać.
- Dobry człowieku, nie wiesz tej mendzie. Znam tego szczura, to zwykły kanciarz i złodziej. Jeżeli przekażesz mu cokolwiek ze swojego asortymentu już nigdy go później nie zobaczysz. Przeca tą gnidę oskarżono o zamordowanie karczmarza ze "Strażnicy", rzeczywistego przyjaciela starego mistrza Goldsteina... Próbuję wystrugać z ciebie frajera, nie wierz mu i go pogoń.
Osiłek jakby otrzeźwiał z twoich słów, po czym ryknął wściekły.
- Ty psie, ty gnido, ja ci zara pokaże jedną ze sztuczek!
Z pod lady wyjął solidną lagę i zamachnął się by cię nią zdzielić przez leb, jednak udało ci się uniknąć ciosu i masz teraz kilka sekund by podjąć właściwą decyzję.
- Cholera, ja to mam pecha!
Biorę nogi za pas.
Wystawy sklepowej nie ma, wszystkie artykuły są trzymane na zapleczu, powinieneś pamiętać, ze mistrz Goldstein był wyjątkowo przezorny i nie trzymał towaru na widoku.
Dzwonsson
Czym prędzej wybiegasz ze sklepu i lądujesz na placu. Na zachodzie widzisz bramę do wewnętrznego miasta oraz twoich współtowarzyszy ku bramie właśnie zmierzających. Na wschód ciagnie się szereg domostw, niektóre z nich przypominają swoim stanem istną ruinę, większość mieszkańców nie posiada na tyle oszczędności by rozpocząć odbudowe na własny koszt. Są też miejsca, gdzie siły miejskie dokonały tylko zniszczenia, a w miejscach dawnych lokali zieją dziś dziury. Na północy zaś od miejsca twojego położenia znajduje się areszt, miejsce które ledwo co opuściłeś i zapewne nie masz ochoty do niego wracać.
Słyszę jakieś krzyki, spoglądam za siebie, Dieter wybiega ze sklepu jak oszalały, dałbym słowo, że piana toczy mu się z pyska jak u wściekłego psa. "No tak" pomyślałem "Ciekawe co tym razem zwędził..."
-O, moi cudowni kompani! Czekajcie, nie zostawiajcie mnie! - krzyknąłem, po czym pobiegłem w ich stronę uciekając przed pościgiem.
Biegnie bardzo szybko... Tak szybko, że aż chciałoby mu się związać nóżki jakimś prostym zaklęciem, hjehje.... Jakoś brakuje mi powodów do śmiechu, a tu proszę, jest okazja, żeby zobaczyć kolegę upadającego niczym spadające drzewo... Ale... nie będę wredny.
- Hola, Towarzyszu, czy to jakaś nowa konkurencja sportowa? Miejskie krzyki czy bieg przez miasto? - zapytałem z sarkazmem
"No, wydaje mi się, że ich zgubiłem... Teraz czas na małą motywacyjną pogawędkę."
- Wy bęcwały! Jakbyście poszli ze mną, to teraz moglibyśmy mieć kupę broni i zbroi! A tak, to nici z mojego planu - ryknąłem poirytowany i czerwony ze zmęczenia.
Podbiegam do Seraphe i wymierzam mu kopniaka między oczy.
Kolega zapomnial o kursywie.
Dzwonsson
Nie, nie oddam mu. Mimo iż mógłbym sprawić że nóżką nie ruszałby tydzień. Najlepszą taktyką na tego typu jegomości jest uderzenie w ich delikatne ego...
- Może, gdybym łupem było jabłko, a ofiarą ślepe 7-letnie dziecko, udałoby Ci się obłowić, hjehje.
"Co ten głupi mag sobie myśli? JA mu... nie, spokojnie. Biorąc pod uwagę moje doświadczenie nie mogę dać się tak prowokować. Kurtuazja..."
Usiadłem na pobliskim murku i zacząłem cichą ripostę.
- Zaiste, wtedy mogłoby się udać. Chociaż mama mnie uczyła, że nie wolno jeść niemytych owoców, a takie dziecko z pewnością jabłka nie raczyło obmyć. A jakbym zachorował? A no tak, wtedy na pewno twa magia by mnie uleczyła... Prawda, przyjacielu? - odparłem z zadowoleniem.
"Na kogo ja trafiłem" - pomyślałem.
-Pewnie, mięlibyśmy kupę broni i zbroi tyle, że byłby to pościg za nami! Myślisz, że możesz wejść do sklepu, pobić sprzedawce, zabrać sprzęt i bezkarnie wyjść? - krzyknąłem starając się wpoić mu bardziej realistyczne podejście do życia.
-I nie kłóćcie się, dość mamy zmartwień, przecież każdy może pójść sam jeśli nie odpowiada mu towarzystwo.
"Kocham ten mój wewnętrzny spokój"
- No cóż, pomyślmy. Gdyby ktoś poszedł ze mną zatrzymał by tych dwóch idiotów przed wejściem i mógłbym bez problemu owinąć sobie ekspedienta wokół palca. Ale przecież musimy postępować według zasad! Nie wolno nikogo naciągać! Phi, czcza gadanina... - parsknąłem z poirytowaniem.
Odwróciłem się do reszty drużyny
- To może w końcu ruszymy tyłki i pójdziemy odebrać, co nasze? - rzekłem, po czym dodałem pod nosem - skoro nie wyszło odebranie czegoś co czyjeś...
- Dobrze, w takim razie idź pierwszy... o ile się nie boisz Bohaterze mój odważny... Będę tuż za Tobą, więc nie musisz nerwowo oglądać się za siebie.
Stwórco, dziękuję Ci za stworzenie ironii i sarkazmu...
Byc moze po prostu sie czepiam, jednak ku klimatowi powinienes okreslic, ktoremu konkretnie bostwu dziekujesz za ironie i sarkazm, przypominam iz swiat, w ktorym ma miejsce nasza rozgrywka posiada rozwinieta strukture bostw i kultow.
Dzwonsson
-Dieter bardzo słuszna inicjatywa. Ale zupełnie źle do tego podchodzisz. Takie rzeczy trzeba wcześniej ustalić w całej bandzie, a nie na żywioł iść, bo wiadomo, że się nie uda. I jeszcze masz do nas prestensje. Szpicuj się!
Nawet nie wiem kiedy zacząłem głaskać ręką lewy policzek... zmusiłem się, by przestać.
-Ciesz się, że zgubiłeś tych ludzi, jeśli będziesz narażał się głupio na niebezpieczeństwo to nie myśl, że ktoś się za tobą wstawi. A teraz chodźmy po te cholerne rzeczy, bezpiecznie tu nie jest, a grupa zawsze jest silniejsza niż jednostka. No i możemy na przyszłość coś wykombinować. No bo, kolego, wykonanie do dupy, ale sam pomysł niezły, zarobić jakoś trza!
-Samuel ma racje... - dotarło do mnie, że to może wyglądać jak popieranie złodziejstwa - przynajmniej w pewnych kwestiach, musimy działać zespołowo - dodałem po chwili.
-Chodźmy już, na co my do cholery czekamy?!
Ruszyliście więc. Po kilkunastu krokach ukazuje wam się jedna z dwóch bram prowadzących do wewnętrznego pierścienia. Stoicie przed wrotami odrobinę niepewnie, każdy z was zdaje sobie sprawę, że tam, za murem, życie wygląda zupełnie inaczej. Nie ma nędzy i smrodu gnijących ciał dobiegającego z rynsztoku ku waszym nozdrzom. Nie ma żebrzących dzieci i zagłodzonych starców. Pewnie na ulicy nie leżą dogorywające z głodu psy i koty... Postanowicie zweryfikować wasze wyobrażenia. Przechodzicie więc przez bramę. Tylko na chwilę zatrzymuje was strażnik, jednak po okazaniu listu uśmiecha się pod nosem i wskazuje wam drogę do domu rzeczonego Appelbauma. Prosto do placyku z fontanną, a później wzdłuż lewej ściany świątyni Sigmara, dalej macie już sami trafić. Cóż macie do stracenia? Nic, więc idziecie. Docieracie do placu... Dopiero teraz widzicie ogromną różnicę między zewnętrznym a wewnętrznym pierścieniem. Tam wszechobecna nędza i ruina, a tu? Zdaje się wam, że w tej części Middenheim oblężenie w ogóle nie miało miejsca. Po krótkim przystanku podążacie dalej. Ukazuje się wam świątynia Sigmara, patrona Imperium. Wspaniały budynek szeroko zdobiony mozaiką oraz motywami wykonanymi z brązu, srebra i złota. Idziecie wzdłuż wskazanej wam przez strażnika lewej ściany… Tuż za nią rozciąga się wspaniały plac, a na jego krańcu spory jak na miejskie warunki dom. To pewnie wasz cel. Nie zastanawiacie się. Podążacie w głąb, do drzwi. Nie musieliście nawet silić się o pukanie, lokaj sam wam otworzył i to jedyna grzeczność jaka was spotkała. Kazano wam wejść do salonu, nikt nie przejął waszych płaszczy, nie spytał o cokolwiek. Kilka niewielkich korytarzy domowych i trafiliście do rzeczonego salonu. Tam czekały na was wasze pakunki leżące na ziemi oraz godna persona siedząca w wygodnym fotelu. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany wyjątkowo modnie oraz szacownie, aczkolwiek bez zbędnego przepychu. Ot, gość z wypchaną sakiewką i dobrym gustem. Przygląda się wam przez chwilę jakby w zastanowieniu nad własną wypowiedzią.
- Bierzcie co wasze i słuchajcie - powiedział bez zbędnych ceregieli, choć niektórych z was może to irytować, żadnego witam, dobry wieczór czy pocałujcie mnie w rzyć.
- Należą wam się pewne wytłumaczenia, więc od nich właśnie rozpocznę. To ja zleciłem zamordowanie karczmarza ze „Strażnicy”, jednak wasza obecność w owym czasie stała się moim nieszczęściem i zbawieniem zarazem. Jako zwykły możny chciałem praktykowanym dziś sposobem zdobyć lokal w jakże opłacalnym miejscu. Straż miała przybyć i zastać w gospodzie jedynie trupa, jednak wy wciąż tam gniliście, kretyni! Pochowałbym starca, zapłacił komu wypada i gospoda byłaby moja! - mężczyzna przestał tłumić emocje.
- Spokojnie… - kontynuował - nie daj się ponieść. Tak więc cały mój plan szlag trafił przez waszą obecność w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Lecz zostawmy to. Nominalnie skazałem was na śmierć, byliście jedynymi podejrzanymi w sprawie, a ja zdaję sobie sprawę jak działa prawo w dzisiejszym Middenheim. Jednak w międzyczasie otrzymałem pewną propozycję i postanowiłem, że jako właściwie i tak pogodzeni ze śmiercią możecie mi się na coś przydać. Otóż zaproponowano mi pewien układ, a właściwie zakład. Ot, taka mieszczańska zabawa, zwykły wyścig. Każdy z możnych wewnętrznego pierścienie wyznacza kilkuosobową drużynę, która będzie go reprezentować w zawodach, których celem jest Altdorf, czyli stolica naszego umiłowanego Imperium. Nie istotnym jest w jaki sposób pieski dobiegną do miasta, nieistotnym jest do czego się posuną podczas zmagań, jest właściwie tylko jeden warunek. Jeden piesek z dowolnej grupki musi dotrzeć na umówione miejsce przed innymi. Tak więc jak już się pewnie domyślacie będziecie moim zaprzęgiem. Wiadomo też, że każdy zaprzęg musi posiadać kogoś, kto wszystkim odpowiednio będzie dyrygował więc z pewnością nie puszczę was samych. Soleil, pozwól na sekundkę - z cienia wynurza się postać kobiety o której nawet nie mieliście pojęcia, iż przysłuchuje się rozmowie – Śliczna, prawda? Jednak nie dajcie się zwieść, to istna diablica, jeszcze będziecie nie raz błagać ją o łaskę.
Rzeczywiście, rzeczona kobieta jest elfką wyglądającą na dziewoję o raczej łagodnym usposobieniu co może nasunąć myśli, iż wystruganie z niej frajera będzie sztuką łatwą, jednak musicie pamiętać, iż pozory mylą.
- To będzie na tyle, jutro o świcie wyruszacie, nie chcę słyszeć żadnych protestów, zażaleń, jedno nieodpowiednie słowo, a owego świtu nie dożyjecie - wydawało się, że to koniec przemówienia.
- Ach, byłbym zapomniał. Dokładny cel waszej wyprawy zna tylko i wyłącznie Soleil, więc uważajcie na nią. Dobranoc, jako łaskawy pan dam wam szansę odpowiedniego posilenia się oraz zaczerpnięcia snu w dogodnych warunkach.
Z irytacją myślę: "Ten stary dziad znów potraktował mnie jak kurtyzanę, dobrze, że będę mogła uciec przed jego pożądliwym wzrokiem". Następnie zwracam uwagę na stojących w pobliżu. Uśmiecham się delikatnie, niech jeszcze przez chwilę wydaje im się, że mam łagodne usposobienie. Mrużę oczy i obserwuję ich. Marny to widok, wyglądają na bandę nieudaczników. Miejmy nadzieję, że się mylę, nie mam zamiaru ich niańczyć.
- Myślę, że obejdzie się bez form grzecznościowych, moje imię już znacie, niczego więcej nie musicie. I łapy przy sobie!
Po chwili ciszy dodaję:
- No, ruszcie tyłki, bierzcie swoje graty.
Spojrzałem gniewnie na magnata, zapamiętam ta twarz, dobrze ją zapamiętam, bo wykorzystywanie mnie nikomu nie wychodzi na dobre, ale chwilowo jest bezkarny. Reszta towarzyszy stała w bezruchu, chyba wlepiali oczyska w elfkę, fakt, muszę przyznać, że jest atrakcyjna, jak na elfkę przystało - perfekcyjna figura, jasne, długie, zadbane włosy, duże zielone oczy i...dość, jako giermek muszę się hamować, zresztą nie ona jest teraz ważna. Podszedłem krok wprzód i przykucnąłem do swoich rzeczy, odwinąłem bawełnianą szmatę, jest wszystko: miecz, tak dla mnie ważny, jest i pierścień, natychmiast założyłem go na palec, poczułem dziwną ulgę, wewnętrzny spokój, była też tunika i moja zbroja kolcza z zakonu, było nawet te 15 koron, zabrałem wszystko, ponownie spojrzałem na magnata.
-Co ma mnie zmusić... - spojrzałem po wszystkich - Co ma nas zmusić byśmy Cię słuchali? Ona? - spojrzałem na elfkę z wyższością - Dlaczego nie mięlibyśmy uciec przy pierwszej nadarzającej się okazji teraz gdy mamy już swoje rzeczy? Niektórzy przyszli tu bo nie mięli nic innego do roboty, nie mieli tak cennych rzeczy, mogli sobie pójść, nie mogłeś tego przewidzieć, dlatego powtarzam pytanie, dlaczego mamy Cię słuchać?!
Magnat patrzy na ciebie z uśmiechem na twarzy...
- Mam nadzieję, że jesteście na tyle rozsądni, że nie będziecie próbować ze mną igrać. Ręcę mam długie, uwierz, a każdy zakątek tego kraju mu uszy i oczy. Jedna błędna decyzja, a wszyscy będziecie martwi. Albo nie... Zniszczę wasze życie, doprowadzę na skraj załamania nerwowego, będę gnębił, aż sami zaczniecie odbierać sobie życia. A ja tylko ze śmiechem będę się przyglądał jak gasną wasze istnienia... I twoje wielki przemowy przepełnione czystością i honorem na nic się zdadzą, przecież doskonale zdajesz sobie sprawe, że nawet i mistrzowie zakonów siedzą po uszy w tym bagnie i żrą za magnackie korony. Starczy już, do budy pieski, jutro trzeba wcześnie wstać.
Krew się we mnie burzy, ten urzędnik jest zaprzeczeniem wszystkiego w co wierzę.
-To wszystko to jakaś bzdura! - wycedziłem przez zęby - Potężny magnat ze szpiegami w całym kraju, a stara się o jakąś podupadłą tawernę w najgorszej części miasta, w dodatku nie potrafi tego dobrze zaplanować? Jesteś niewiarygodny starcze, ale nie wiem jak wiarygodni są Twoi współpracownicy, dowiem się, a wtedy pożałujesz, zobaczysz!
Miałem ochotę coś zniszczyć, najchętniej mieczem rozciął bym mu gardło, kto by mnie powstrzymał? Ale to nie czas na rzeźnie, nie dla mnie, bo sądząc po wyrazach twarzy towarzyszy to nie wiadomo co się dzisiaj zdarzy w tym pokoju. Chwyciłem się za pierścień, zawsze mnie uspokajał.
-Dokąd mam się udać by spocząć? - powiedziałem już ze względnym spokojem.
- Standardowa zagrywka. Facet wysyła nas na pewną śmierć i w dodatku nie mamy innego wyjścia. Ktoś jeszcze się dziwi? Och, jaki wspaniały jest nasz "dobroczyńca"! - parsknąłem sarkastycznie.
"Cholera, wiedziałem, że nikt nas z pierdla z dobrej woli nie wypuścił."
Podszedłem do skrzyni z naszym ekwipunkiem, po czym wyciągnąłem z niej pas, do którego przypięty w pochwie był mój ulubiony jatagan, a także krótki sztylet bez jelca, który schowałem do pochwy przytwierdzonej do łydki. Grzebiąc wśród rzeczy znalazłem także swój pistolet z zapasem prochu i naboi, który wetknąłem za pas. Założyłem swoją skórzaną zbroję, po czym zwróciłem się do grupy:
- Chodźmy więc, niech ta świnia posmakuje pomyj z koryta zwycięstwa. Ale obiecuję, że prędzej czy później się tymi pomyjami udławi! - stwierdziłem, po czym skierowałem się do wyjścia.
Tuż przed wyjściem odwróciłem się do grupy i zawołałem:
- Idziecie, czy będziecie tak stękać jak tanie dziwki?
Wyedytowałem, bo zapomniałem wcześniej dodać kwestii o zabieraniu equipa .
Cóż nie bardzo mam ochotę słuchać się jakiejś panienki, ale z uwagi na jej wdzięki zrobię wyjątek...Jej uroda jest miodem dla mych oczu, a co dobre dla oka, zazwyczaj dobre jest i dla serca... Oczywiście i tak nie będę w pełni jej ufał. Znam opowieści o pięknych i zarazem zdradliwych dziewkach. Idziesz do łóżka, zasypiasz koło takiej i budzisz się bez fujary... Zgroza. zabrałem swoje rzeczy, tj. amulet w kształcie sześciennej kostki i kostur po czym rzekłem do kobiety:
- Elfia piękności, może zechcesz łaskawie powiedzieć nam, co tak piękna istota robi w takim miejscu i czemu trudni się takim fachem?
Z rozrzuconej bezładnie kupy sprzętu wyłuskałem cały swój dobytek: stary, nieco zardzewiały łom, kawałek mocnego sznurka, krótki, ostry sztylet. Oczywiście najważniejszego brakuje... musiały mendy wyniuchać, że to było coś cennego... zrezygnowany przegrzebałem kupkę raz jeszcze i... jest! A jednak! Mały, ciężki i bezkształtny przedmiot zawinięty w kawałek skóry, związany rzemykiem. Chyba nikt nie próbował dobrać się do środka, dziwne. Ale to dobrze.
Możliwie dyskretnie schowałem zawiniątko pod płaszcz, schowałem łom za pazuchę i również przykryłem go połami płaszcza. Dobra nasza. Trzeba będzie wyposażyć się w jakiś plecak... właśnie, sakiewka. Raz jeszcze obrzuciłem wzrokiem cały nasz sprzęt, leżała tam. Podniosłem, sprawdziłem - 15 koron, nic nie zginęło. Schowałem sakiewkę i zacząłem buchtować linę.
-Możemy liczyć na jakieś pieniądze na start? Jeśli mamy brać udział w tym wyścigu, to o wiele większe szanse mamy mając pieniądze w kieszeni, niż te marne grosze. Wszyscy jesteśmy spłukani
Nie chcę się z nimi spoufalać, dopiero co ich poznałam. Muszę być profesjonalna, zwłaszcza przy magnacie, odpowiadam więc:
- Co robię? To bardzo proste: służę temu oto panu - mówię wskazując na magnata - Zamierzam zrobić to co do mnie należy, oby jak najszybciej.
Oni są dla mnie tylko maluczkimi pionkami w grze. Kimś, kto mógłby pomóc mi w wykonaniu mojej własnej misji.
Zaszczycam ich pogardliwym spojrzeniem i usuwam się w cień.
Samuel chowa coś pod płaszczem, zdziwił mnie nieco jego ekwipunek, zardzewiały łom i sztylet? Wygląda na to, że jeszcze wiele nie wiem o moich towarzyszach, zresztą oni o mnie też, chyba nikt z nas nie gra w otwarte karty.
Odezwał się i Seraphe, tak jak sądziłem, skupił się na elfce, chociaż jej odpowiedź przykuła też moją uwagę.
"Elf-najemnik bez poczucia godności?" - zadałem sobie w myślach pytanie. Było to dla mnie co najmniej dziwne, szpiczasto-uszy słyną ze swojej dumy, ale wstrzymam się z oceną póki znajdujemy się w tym przeklętym miejscu, być może to kolejna ofiara manipulacji tego gada, tylko Sigmar wie w co takiego mógł ją wplątać, ale poczekamy, zobaczymy...
Usłyszałem odpowiedź z goła inną od tej, którą pragnąłem usłyszeć. Nieważne, jeszcze będzie okazja aby dowiedzieć się o niej nieco więcej.
- Zdradzisz nam chociaż jakimi ostrzami (o ile w ogóle) się posługujesz? Wiesz, musimy wiedzieć, czy obronisz nas przed atakiem jakichś bandytów podczas naszej wędrówki - nie dawałem za wygraną i spytałem ponownie.
"Żałosne. Sześciu facetów oczekuje ode mnie pomocy? Miałam rację, to jednak banda patałachów." - pomyślałam.
-Ogólnie rzecz biorąc zajmuję się leczeniem, jednak tym będę mogła pomóc wam jedynie w ostateczności. Zresztą, chyba potraficie się sobą zaopiekować, jesteście już przecież dużymi chłopcami? - uśmiechnęłam się kpiąco. - Mam was doprowadzić do celu i przypilnować, więc bądźcie grzeczni, wtedy obejdzie się bez kłopotów...
Podeszłam do Seraphe'a. Stałam tak blisko niego, że czułam jego nierówny oddech.
-Co do ataku bandytów... Czyżbyś chciał powiedzieć, że wasza niezdarna trupa nie dałaby sobie rady z byle rzezimieszkiem, hm? - zadrwiłam.
Waćpannę giez jakowyś zdaje się użądlił, hę? Bo humorek nie dopisuje, jak widać, ani ciut... Gdzież był usiadł, gad obmierzły? Na główce ślicznej może, że tak tragiczne skutki użądlenie miało? Może siedzi tam gdzieś jeszcze, może trzeba łomem popieścić, żeby spokój miała i waćpanna, i nasza, jak ją waćpanna raczyć nazwała, trupa, która, notabene, trupą żadną nie jest?
Skrzywiłem się jakoś odruchowo, dziwnie.
-Wstrzymaj się z komentarzami, wiedz, że nie ty tu rządzisz. Twoje życie jeszcze niedawno zależało od tego człowieka - powiedziałam wskazując na magnata - a teraz tak zachłysnąłeś się wolnością? Powściągnij nieco język - fuknęłam gniewnie.
Tak Soleilo, właśnie tak... Jesteśmy tacy słabi i tacy nieporadni... W przeciwieństwie do Ciebie istna Potęgo...
Odparłem z ironicznym uśmieszkiem.
-Będziecie się tak przekomarzać jak banda idiotów czy odpoczniemy wreszcie i przygotujemy się na najbliższe wyzwanie?! - odparłem z nieukrywanym gniewem, ta sytuacja działa mi na nerwy.
-Soleil - powiedziałem zwracając się w stronę elfki - Jeśli możesz wskaż mi drogę do miejsca w którym będę mógł odpocząć, dość mam wrażeń i gierek słownych na dziś.
No, przynajmniej jeden rozsądny w tym towarzystwie.
-Proszę bardzo, chodźcie za mną - powiedziałam.
Odwróciłam się na pięcie i wyszłam z komnaty.
Beltyn:
Magnat spojrzał na ciebie z powątpiewaniem...
- Nie rozumiesz polityki zysku chłopcze, myślisz krótkofalowo kierując się tylko i wyłącznie szlachetnymi pobudkami... A nie pomyślałeś przez choćby chwilę, że najlepszym wyjściem jest wykorzystanie chaosu panującego w mieście by przejąć ów niewielki lokal, który z czasem będzie wart fortunę? Przecież Middenheim wiecznie gruzowiskiem nie będzie, minie kilka lat i wszystko wróci do względnego porządku, znów będą do miasta ściągać handlarze i możni, a w takiej sytuacji gospoda usytułowana tuż przy bramie miejskiej jest istną kopalnią złota. Ach młodzi, zero pomyślunku, tylko panny i bohaterskie czyny im w głowach, a wiadomym jest, że wszystkie wydarzenia dziś zawarte w księgach i legendach rozgrywały się w kameralnym towarzystwie za zamkniętymi drzwiami... A teraz zejdź mi z oczu pajacyku.
Dieter:
- Cieszę się, że doceniasz mą wspaniałomyślność synu... - z uśmiechem na twarzy oznajmił możny - Jest w tobie coś ze mnie, kierujemy się dokładnie tymi samymi pobudkami, tylko że skala naszych działań jest szalenie różna. Nie ukrywam, że coś z ciebie można wytargać. Możesz być przydatnym narzędziem, jednak wiadomym jest, że prędzej czy później wbijesz swemu panu nóż między łopatki by zająć jego miejsce... Zuch chłopak.
Tym oto komentarzem rozmowa została zakończona. Wbrew wasze woli zostaliście wplątni w nic dla was nieznaczący wyścig zorganizowany przez grupkę żądnych krwi panów. Nie mieliście innego wyjścia, musicie wykonać zadanie, na szali w końcu leży życie każdego z was. Jednak dziś już nikt nie ma sił by dalej rozprawiać o władczym tonie waszego wybawcy i kata zarazem. Czas wam spocząć, to pewnie w zbliżającym się czasie ostatnia noc, którą możecie spędzić w stosunkowo wygodnych pościelach.
Soleil prowadzi was przez korytarze, macie czas by zauważyć iż dom Appelbauma jest wystawny aczkolwiek nieprzytłaczający swym bogactwem, przepychem. Wszystko urządzone jest z klasą, nie kłuje w oczy nawet odrobiną kiczu. Koniec końców docieracie po chwili do sporej izbdy, kilka prostych łóżek, żadnych dodatkowych wygód, nawet łaźni. Kładziecie się nie mając innego pomysłu. W nocy budzą was jedynie jęki Schedryna, pół-elf spał wyjątkowo niespokojnie, jakby w przeczuciu nadejścia ciężkich chwil... Zbliża się świt.
Noc była nieprzyjemna, prawie nie spałem, a gdy już udało mi się zasnąć męczyły mnie koszmary z przeszłości. Wygramoliłem się z łóżka, byłem pierwszy, reszta jest chyba bardziej odporna na stres, albo tylko udają, że śpią, szczególnie Schedryn, całą noc jęczał, chyba nie jest z nim najlepiej, chciałem zawołać Soleil, żeby mu jakoś pomogła, ale nigdzie jej nie było.
Podszedłem do miski z wodą leżącej w pokoju, chciałem przemyć twarz, miałem nadzieję, że trochę mnie to przebudzi, nabrałem wody w ręce i zobaczyłem w odbiciu swoją twarz. Trudy życia, a szczególnie ostatnich dni sprawiły, że wyglądam na starszego niż jestem. Ciemne blond włosy sięgały mi już do ramion, lekko się przy tym skręcając, na twarzy zdążył mi się rzucić nieprzyjemny, czarny zarost, co jeszcze bardziej zaostrzyło rysy twarzy, tylko oczy były wciąż te same, lodowato niebieskie. Tatuaż na ramieniu zdawał się być jeszcze bardziej czerwony niż kiedykolwiek, wydawało mi się, że sam z siebie wydzielał ciepło...
Reszta zaczęła się budzić...
-Nie robiłbym tego... - mruknąłem widząc Beltyna pochylającego się na miską - wczoraj elf do tego charał...
Przeciągnąłem się, później odruchowo ręka powędrowała do zawiniątka z moimi "skarbami", schowanego pod poduszką. chyba wszystko było na swoim miejscu. Podniosłem się z wyrka, wyjrzałem przez okno i, stojąc tyłem do pokoju, zagadałem:
Więc jesteś giermkiem, Beltynie? Cóż cię skłoniło do obrania takiej drogi, hę? Niewiele miałem w życiu do czynienia z idealistami, można powiedzieć, że prawie wcale... to rzadkie.
Odwróciłem się, by przyjrzeć się bliżej postawnemu mężczyźnie.
-Nie mierzi cię nasza grupa? Przecież patrząc na te mordy od razu widać, że to banda szemranych typów. Cała ta sytuacja, co tobą kieruje? Dlaczego słuchasz się tego magnata? Czy to zadanie nie jest sprzeczne z twoimi ideałami?
Dopiero teraz zorientowałem się, że mówiąc cały czas mrugało mi lewe oko. Tik. Uśmiechnąłem się głupio i pochyliłem nad łóżkiem, żeby spakować swoje rzeczy.
No, odpowiedz
Reszta chyba jeszcze spała. A może nie?
Zamarłem na chwilę, spojrzałem na Samuela, a potem na miskę, to faktycznie może nie być dobry pomysł, wytarłem ręce o tunikę. W tym czasie Samuel wstał z łóżka i poszedł w kierunku okna. "Chyba czuje się całkiem swobodnie i beztrosko" - pomyślałem, chwile później zadał mi pytanie, ale nie byłem pewien czy chce z nim rozmawiać, przynajmniej nie gdy stoi do mnie TAKI w oknie, dobrze, że przynajmniej tyłem, albo i nie, pochylił się. Odwróciłem wzrok, spojrzałem do miski, to naczynie się pewnie jeszcze przyda... Nie patrząc w jego stronę powiedziałem:
-Ubierz gacie, to pogadamy...
Pieprzone drewniane łóżka - pomyślałem. Plecy mnie bolą jakby przebiegło po mnie stado goblinów - warknąłem w myślach.
Nieco jeszcze zły, po dosyć nieprzyjemnej nocy rzuciłem do kompanów:
- Jest tu może kibel? Schodzi ze mnie jeszcze to korzenne piwo, co je żem cichcem wczoraj wypił.
Jak się spało? - zapytałem, by rozluźnić nieco atmosferę.
Sorry Seraphe, jednak musialem lekko wyedytowac, by bylo realistycznie, dalej bedziesz tlumaczyc sie sam.
Dzwonsson
Ubierz lepiej portki magu, gotów się nasz Rycerz zniesmaczyć...
Ubrałem się powoli, na koniec założyłem schowany pod poduszką płaszcz i zacząłem bawić się łomem, w który był w niego zawinięty.
No więc?
Seraf też się obudził. Jak się spało? Chce mnie zdenerwować czy pyta serio? Swoją drogą ciekawe skąd miał piwo...
-Dziękuję, dobrze. - odpowiedziałem z lekką niechęcią.
Samuel się ubrał, chyba mogę z nim teraz podjąć rozmowę.
-Ta droga Samuelu to był czysty przypadek, nie wierzę do końca w ideały i prawa zakonu, nawet magnat uderzył w ten temat, zakon jest skorumpowany i ja też o tym wiem, nie jestem na to taki ślepy jak mu się wydaje. Od zakonu potrzebowałem jedynie szkolenia, umiejętności jego mistrzów, swoje zasady ustalam sam, sam jestem dla siebie autorytetem i sam wyznaczam swoje granice moralne...
Przerwałem na chwilę, usiadłem na łóżku i schowałem twarz w dłonie po czym głęboko westchnąłem i przetarłem zewnętrzną częścią dłoni czoło, było mi jakoś nienaturalnie gorąco, pieprzony tatuaż.
-A co do tej szemranej grupy...jak któryś przesadzi - zginie. - powiedziałem to tak chłodno jak tylko mogłem - Jednak daleko mi do ostatnich sprawiedliwych rodem z pieśni bardów, więc ciężko będzie wam mnie aż tak sprowokować.
Pochyliłem się lekko, a na mojej twarzy zagościł krzywy uśmieszek, który najprawdopodobniej zniknął pod zasłoną opadających włosów. Jak gdyby nigdy nic zacząłem rozkładać swoją zbroję na łóżku.
-Do słuchania magnata zmusza mnie to co was, ale biurokrata kiedyś tego pożałuje, teraz jest czujny, trzeba poczekać, aż poczuje się zbyt bezpiecznie... - ucichłem na chwilę, ta chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność - Jak widzisz mój kręgosłup moralny nie jest stereotypowo idealny, czasem potrzebuję trochę...przemocy.
Spojrzałem na rozłożoną zbroję. "Przydałoby się ją wyczyścić" - pomyślałem - "Ale cholerne elfy plują do wody". Samuel jest chyba najbardziej zagadkowy z nas wszystkich, nie miałem pojęcia czym się zajmuje, trochę mnie to ciekawiło.
-A co Ty robisz w tym wszystkim? Czym się właściwie zajmowałeś zanim tu trafiłeś - wyjąłem miecz i ułożyłem obok zbroi - Możesz się nam w czymś przydać?
Z uwagą wsłuchiwałem się w słowa Beltyna. Pokiwałem głową z aprobatą.
-A, to przepraszam. Już się obawiałem, żeśmy trafili na jakiegoś zapalonego rycerzyka. Znałęm kiedyś takiego. Anomein mu było, czy jakoś tak - podrapałem się po skroni - strasznie irytujący typ, a pojęcia o świecie żadnego. Tylko ideały, ideały, dobro i takie tam. Rzygać się chciało. Akuratnie herszt naszej... khem, drużyny, nerwowy był wtenczas, bo ząb rwał go ponad wszelkie możliwości... i popieścił rycerzyka buzdyganem.
Zaśmiałem się pod nosem.
Uciekł z karczmy z podkulonym ogonem, za to później my musieliśmy spieprzać, gdzie pieprz rośnie, jak jego ojczulek nasłał na nas swoich rębaczy.
Nie musisz mi grozić Beltynie, też nie jestem ostatnią kanalią... chociaż różnych zajęć się w życiu imałem. Umiem się trochę lać, znam parę łotrowskich sztuczek, trochę prostej magii...
A co do naszego "pracodawcy" - zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja, albo się będzie trzeba gdzieś ulotnić, albo zebrać się i go zajebać. Zresztą cały ten wyścig również może być opłacalnym interesem. Przywykłem do niebezpieczeństwa. Ale chodźmy już, nie mitrężmy czasu... gdzież ta elfka?
Podczas gdy wasza dyskusja toczyła się w najlepsze w progu stanął lokaj Appelbauma i wyraźnie dał wam znać, iż to już czas byście opuścili rezydencję i zaczęli waszą stosunkowo długą i zapewne niebezpieczną, znając upodobania szlachty i mieszczaństwa, podróż. Zebraliście pospiesznie cały wasz dobytek, na który niezbyt wiele, między nami mówiąc, się składało i opuściliście użyczoną wam izbę. Wyszliście na niewielki, aczkolwiek wyjątkowo śliczny placyk leżący przed siedzibą możnego. Na owym placyku stało kilku gwardzistów ze służby waszego mocodawcy oraz sam pan w towarzystwie Soleil, zdążyliście zwrócić uwagę, że Appelbaum przekazuje elfce szeptem ostatnie rozkazy, komunikaty, ostrzeżenia... Gdy tylko zauważył, iż pojawiliście się na miejscu waszego odejścia przemówił stanowczo.
- Witam panów, widzę, że jesteśmy w komplecie. Tak więc przedstawie kilka ostatnich spraw organizacyjnych. Wczoraj pojawiły się pytania o dodatkowe fundusze na wyprawę. Niestety nię mogę wam ich użyczyć, surowy regulamin zabawy, musicie zrozumieć. Pewnie zastanawiacie się również co robi tu kilku miłych panów. Otóż jest to niewielka ochrona, która będzie wam towarzyszyć do bram miasta. Będzie to znak dla innych możnych, iż moja ekspedycja wyruszyła. Co mam jeszcze do powiedzenia? Póki co będziecie marszować, jeżeli uda wam się zdobyć wierzchowce będziecie mogli towarzyszyć Soleil w konnej wędrówce, gdyż wasza opiekunka będzie was poganiać wprost z siodła swego konia. To w każdym razie chyba wszystko, żegnam i powodzenia, mam nadzieję, że nie zawiedziecie moich oczekiwań.
Tymi słowami Appelbaum dał wam do zrozumienia, że właśnie rozpoczyna się wasza podróż do Altdorfu, stolicy Imperium.
Zmierzaliście do bramy miejskiej. Nie było tłumów mieszczan, wiwatujących przechodniów, koniec końców nie wyruszacie by powalić jedną z mitycznych bestii czy zdobyć nieprzebrane bogactwa. Wrota ukazują się waszym oczom. Strażnicy bez słowa zawrócili, teraz już wszyscy zainteresowani wiedzą, iż wyprawa pod sztandarem Appelbauma staje na starcie wielkiego wyścigu. Każdego z was nękają myśli o tym co może się zdarzyć, z czym będziecie musieli się zmierzyć. Wyprawa przecież to długa, a czasy niebezpieczne, nikomu nie można ufać, zawsze trzeba mieć oczy szeroko otwarte.
Ruszyliście, po kilku godzinach marszu teren zaczął stopniowo opadać, dało się odczuć, iż zeszliście ze wzgórza i przemierzacie teraz nizine. Każdemu z was pokonany dystans dał się odczuć, żądacie odpoczynku, jednak surowy wzrok elfki daje wam do zrozumienia, iż jeszcze nie nadszedł czas na przerwę w wędrówce.
- To jest wyścig, a nie, jak się niektórym z was może wydawać, miła przechadzka po lesie - sucho rzekła.
Próbując skupić się na czymś innym niż bół stóp postanowiliście zainteresować się terenami, które was otaczają. Kiedyś pewnie rósł tu bujny i gęsty las o szeroko rozwiniętej roślinności, jednak dziś tylko spalone pnie i konary was o tym informują. Inwazja sił chaosu zniszczyła wszystko co spotkała na swej drodze. Nic się nie ostało. Zapewne za kilka lat wyrośnie tu na wpół zmutowana tkanka roślinna pełna od przeróżnych stworów, spaczeń i odpowiednie siły, które zasiały tu swe ziarna już się o to postarają. Jednak nie to jest waszym zmartwieniem. Słońce już dawno ukryło się za widnokręgiem, a w dodatku pogoda miała wystarczająco wiele czasu by się solidnie zepsuć. Wędrujecie więc w zupełnych ciemnościach i deszczu. Podmuchy wiatru nękają was co rusz, w dodatku ze spalonej głuszy dobiegają was dzikie jęki i wrzaski, apostołowie smutku, bólu i rozpaczy nie tak dawno wznieconych przez wrażą armię.
Soleil daję sygnał do odpoczynku. W przerażającej scenerii przyszło wam rozbić obóz, aczkolwiek nie macie innego wyjścia. Na wiele staj przed wami właśnie taki jak wyżej opisany obraz ciągnie się po imperialnych ziemiach, więc tak czy siak przyjdzie wam spędzić noc w takich a nie innych warunkach. Rozbiliście prowizoryczną bazę dla waszej skromnej trupy wyznaczając warty. Przywykliście już nawet do dźwięków otoczenia, więc nie mieliście większych problemów z ułożeniem się do snu...
W jednej chwili cały obóz zerwały na równe nogi dzikie wrzaski! Nie były to odległe jęki takie jak do tej pory, to Schedryn wierzgał jak szalony na swej warcie! Wykrzykiwał wrogo brzmiące frazy w obcym wam gardłowym języku i zdawał się walczyć sam ze sobą...
Pobiegłem w kierunku wrzasków i gdy zobaczyłem elfa, wyciągnąłem jatagan, przygotowując się do ewentualnego ciosu.
- Co się dzieje? - spytałem z lękiem w oczach.
- Mamy tu jakiegoś maga, czy samymi sztuczkami się zajmujecie? Seraphe, ruszyłbyś dupsko, aniołku! - ryknąłem.
Pistolet? Komplet naboi? Sid, w swiecie Warhammer'a rzeczywiscie jest bron palna, jednak jest stosunkowo droga, wiec cie na nia nie stac, dodatkowo to nie Beretta, tylko samopal, ladowany pojedynczymi kulami przez lufe. To jest bron prochowa, a nie automatyczna. Wiec prosilbym wykresl sobie z ekwipnuku ow sprzecik.
Dzwonsson
Okropne wrzaski natychmiast wybudziły mnie z mojego płytkiego snu, jeszcze zanim otworzyłem oczy złapałem w rękę miecz. Wybiegłem natychmiast z mojego namiotu, zobaczyłem Dietera celującego w pół-elfa.
-Dieter! Co Ty robisz?! Co tu się dzieje?!
- Ten przeklęty uszaty zaczął wyć jak szalony. Nie wiem jak z Tobą, ale mnie takie wrzaski nie nastrajają optymistycznie. Coś mi się wydaję, że kolega ma problemy z osobowością, więc lepiej być ubezpieczonym. A teraz biegnij rycerzyku i sprowadź tu tego cholernego maga! - po tym okrzyku słyszało nas już chyba każde stworzenie w okolicy.
-Szlag! Pilnuj go Dieter! - pobiegłem do namiotu maga - Seraphe do cholery! Wstawaj, mamy problem!
Niedaleko miała też namiot Soleil, podbiegłem do niego i z całych sił kopnąłem w podtrzymujące go haki, licząc, że ją to obudzi.
-Szanowna Soleil ruszy swoje elfie dupsko! Przydałabyś się nam!
Wróciłem jak najszybciej do Dietera, wciąż tam stał, a pół-elf ciągle wrzeszczał.
- Co się do cholery dzieje? Że niby krzyczy ten pieprzony pół-elf? U nich to chyba normalne, więc trzeba to zaakceptować. Zaraz rzucę na niego zaklęcie uciszające i nie wiem jak Wy, ale ja wracam do spania. Ostatniej nocy prawie w ogóle nie spałem... - dodałem z lekką irytacją w głosie
Sytuacja wydaje się być niepokojąca, wasz towarzysz zachowuje się wyjątkowo nienaturalnie, nie macie pojęcia co może być przyczyną. Dopiero widok zmaltretowanej Soleil daje wam do zrozumienia, że widocznie wszystkie elfy identycznie przeżywają kontakt ze spaczoną aurą.
- Zostawcie go, to zupełnie naturalne, w jego żyłach płynie nasza krew, więc nie ma co się martwić takim zachowaniem. Pojęczy, powrzeszczy, jednak mu przejdzie, wszyscy w końcu przywykamy do pewnego stopnia. Jest słaby psychicznie, to wynik jego mieszanej krwi, choć można mieć nadzieję, że krasnoludzkie wychowanie szybciej go zahartuje... Niech sie chłopczyk wyżyje, jutro będzie z nim lepiej... Ach i nie pytajcie mnie skąd wiem o jego dzieciństwie. Po prostu patrzę głębiej niż wam się wydaje - elfka obróciła się na pięcie i udała się w kierunku swojego namiotu - Kto mi tak zdewastował miejsce spoczynku?! Nie odpowiadajcie, i tak to wiem, i możecie być pewni, że wszyscy poniesiecie odpowiednie konsekwencje - rzekła na odchodne.
Aż do świtu nawiedzały was krzyki towarzysza przez co spaliście wyjątkowo niespokojnie. Z pierwszym promykiem jesiennego słońca spakowaliście manatki i wyruszyliście w dalsza drogę. Trakt był wyraźnie wybity i właśnie jego kierunkiem podążaliście nie mając pojęcia w jakim dokładnie kierunku zmierzacie. Byliście jak ślepcy prowadzeni przez przewodnika. Podczas dzisiejszego marszu nie zauważyliście różnic w stosunku do waszej wczorajszej części drogi. Wszystko było tak samo spalone i jałowe, a wieczorem nawiedziły was te same jęki doprawione jedynie ujadaniami psów, choć nigdzie nie mogliście dostrzec choćby śladu jakiegkolwiek zwierzęcia. Dodatkowo wasz marsz opóźniał Schedryn, osowiały i psychicznie zdruzgotany, bez sił do życia... Po zmroku rozbiliście obóz przy rozdzielaniu wart celowo pomijając waszego pół-elfiego towarzysza. Tym razem noc minęła stosunkowo spokojnie, można nawet powiedzieć, że wszelakie dźwięki straciły na tonie. A może to wasze umysły przyzwyczaiły się do ujadań i wrzasków? Któż to wie.
Nadszedł kolejny świt. Tuż po przebudzeniu zauważyliście, że w waszej trupie brakuje Soleil wraz z całym jej ekwipnukiem oraz rumakiem. Tylko kartka przypalonego papieru dawała wam znak w postaci notatki głoszącej "idźcie dalej, jednak nie próbujcie numerów, będę miała na was oko"... Zostaliście bez przewodnika, bez mapy, bez jakichkolwiek wskazówek odnośnie dalszej trasy. Jesteście zdani tylko na siebie...
Sprawy zaczynały się komplikować, nie spodobała mi się nieobecność naszego przewodnika, jeszcze te problemy z Schedrynem, obniżał morale, byłoby lepiej gdyby wyzionął ducha, ale nie możemy go zostawić, przynajmniej dopóki są dla niego jakieś szanse. Przykucnąłem nad pozostałościami z wczorajszego paleniska i rozejrzałem się po moich towarzyszach.
-Tak się zastanawiam... - odruchowo przetarłem w palcach trochę popiołu - ...na czym tak naprawdę zależy naszemu oprawcy, nie rozumiem tego co chce z nami zrobić. Gdyby chciał żebyśmy wygrali wyścig, po prostu dałby nam konie, a już na pewno nie odbierałby nam przewodnika...
Rozejrzałem się w poszukiwaniu końskich kopyt, Soleil nie odjechała w kierunku, w jakim zmierzaliśmy do tej pory.
-...chyba, że są jakieś ukryte zasady. - podniosłem się - Znam się trochę na przetrwaniu w nieprzyjaznych warunkach. Chyba przydałoby się znaleźć coś do jedzenia, nie sądzicie?
Nie mam pojęcia o co naprawdę mu chodzi. Może po prostu bawi go wierność tym "zasadom rozgrywki..." Cholera go wie.
Jedyne, czego jestem pewien, to że przechwalał się trochę ze swoją wszechmocą. Nawet dobrze się stało, że wyruszyliśmy grupą, bo czasy są niebezpieczne, a grupą zawsze bezpieczniej... nie wiem jak wy, ale ja rzucam w diabły cały ten interes jak tylko dojdziemy w jakieś bardziej cywilizowane okolice. A co do jedzenia, to nie wiem co chciałbyś tutaj upolować albo znaleźć. To pustkowie. Pakujmy się i kierujmy w stronę, którą wskazała Soeil, zapasy które wzięliśmy ze sobą bedą musiały nam wystarczyć....
Podszedłem do elfa, który nadal nie wyglądał za dobrze.
Jak się czujesz? Dasz radę iść?
-Albo chciał się nas pozbyć w niewzbudzający podejrzeń sposób licząc, że zginiemy na pustkowiu, to nie byłby głupi plan, daliśmy się tu dobrowolnie zaciągnąć. Taki plan rozwiązałby też kwestię ucieczki. - spojrzałem do zawartości plecaka - Może to co mamy faktycznie nam starczy, w każdym bądź razie gdy będzie trzeba znajdę coś do jedzenia, to pustkowie to nie tylko to co widać na pierwszy rzut oka.
Podszedłem do Samuela i Schedryna...
-Mam nadzieję, że nie wbijesz mu noża w plecy jeśli powie, że nie, prawda? - spojrzałem znacząco na Samuela - Jak tylko się pozbiera, ruszajmy dalej, w końcu to jest "wyścig". - wyraźnie zaakcentowałem ostatnie słowo żeby nadać mu nieco ironiczny wyraz.
Popatrzyłem dziwnie na Beltyna
Za kogo ty mnie masz, człowieku? Nigdy nie zostawiłbym nikogo w dziczy, na szlaku, nawet zupełnie obcej osoby.
Splunąłem, wkurzony.
No jak elfie? Żyjesz?
Schedryn milczał... Zdołał tylko przytaknąć ruchem głowy na znak, iż jest zdolny do dalszego marszu.
- Ja się nim zajmę - wyskoczył przez wszystkich zapomniany Migmit - On wyraźnie potrzebuje opieki i stałej kontroli. Według mnie możemy ruszać dalej i tak nic tu po nas.
-W takim razie chodźmy stąd, zabierzmy co się da i wynośmy się, mam wrażenie, że im dłużej tu zostajemy tym mniejsze mamy szanse na przetrwanie, nie chcę się rządzić, ale powinniśmy iść w tym kierunku co do tej pory licząc, że prowadzi do stolicy Imperium.
- Pamiętajcie jednak by oglądać się za siebie... Czuję w powietrzu złą magię... - powiedziałem to chwilę po tym, jak poczułem, że gdzieś ktoś w promieniu kilku kilometrów bawi się czarną magią...
- Ruszajmy, im szybciej wyruszymy, tym szybciej zakończymy ten... wyścig...- rzekłem do Towarzyszy z niejaką rezygnacją w głosie.
Popatrzyłem na konającego pół-elfa z lekkim obrzydzeniem.
"Czy on nie mógłby zdychając nie rzucać się w oczy? Albo przynajmniej nie wymiotować na każdym kroku i nie drzeć się jak szalony. To takie irytujące..."
- Nie możemy go tu zostawić? Tylko nas opóźnia a w tym stanie do niczego się nie przyda. Zresztą Soleil mówiła, że to mu przejdzie z czasem, a my właśnie tego czasu nie mamy. A jeśli nie przejdzie... kto z nas jest zdolny go uratować? Ja mu tyłka podcierać nie będę - powiedziałem, po czym przypiąłem z powrotem pas, zarzuciłem plecak na ramię i swobodnym krokiem ruszyłem przed siebie.
Ruszyłem za Dieterem i wziąłem go na chwilę na bok. Szepnąłem kilka słów. Odpowiedział mi, również szeptem. Chyba nikt nie słyszał naszej rozmowy.
Później wróciłem na środek i powiedziałem już do grupy:
Znam się trochę na ziołach i roślinach, przejdę się chyba po okolicy i poszukam czegoś... przydatnego. Idzie ktoś ze mną? Później dołączymy do reszty. Dieter?
Mignit spojrzał na ciebie z powątpiewaniem...
- Kolego, chyba udzieliła ci się dziwna przypadłość na jaką cierpi Schedryn... Przecież to jałowa kraina, tu nic nie rośnie, wszystko jest wypalone do gołej gleby... Możesz więc wyjaśnić czego konkretnie chcesz szukać i gdzie? W zasięgu wzroku nie ma nic prócz spalonych konarów i szkieletów zwierząt.
Wiedziałam, że to musi być gdzieś niedaleko. Od lat nie miałam szansy się tu dostać, teraz nie chciałam jej zmarnować. Oni jakoś sobie dadzą radę, a Appelbaum nawet się nie dowie. Dogonię ich przecież przed zachodem, droga do miejsca postoju prosta, chyba domyślą się, żeby nie iść przez pustkowie prowadzące donikąd.
Zeskoczyłam z konia i prowadziłam go obok siebie. Chciałam wkroczyć tam jak zwykle, jak mała dziewczynka biegnąca by utulić matkę.
Jest! Moja rodzinna wioska... Mój dom.
-Samuelu, mama nie nauczyła Cię, żeby nie rozmawiać na ucho w towarzystwie bo tak nie wypada? - parsknąłem szyderczo, chociaż tak naprawdę nie interesowało mnie o czym rozmawiają.
-Nie mam zamiaru tracić czasu na wasze spiski, ja wyruszam, choćby i sam, kto idzie ze mną, niech się pośpieszy. - zebrałem cały mój sprzęt, dzień był jeszcze młody, przede mną wiele kilometrów, nawet jak nikt ze mną nie pójdzie, dam sobie radę w na takim terenie, już nie raz dawałem.
"Wiem, że niczego tu nie znajdziemy, ale mimo to wydaje mi się, że Samuel i Dieter coś knują... Powinienem ich mieć na oku"
- Samuel! Dieter! Idę z wami! Beltyn podczas naszej nieobecności musisz opiekować się Schedrynem, gdyby coś było nie tak wlej mu ten flakonik do ust - podałem mu eliksir - powinno pomóc. Acha i nie czekajcie na nas - dogonimy was.
Eliksir! Eliksir! Krzyknąłem z mieszaniną szaleństwa i fascynacji w głosie Boska ambrozja, manna, nektar istot wyższych! Zaprawdę powiadam, będzie wam dane, a co uczyniliście najminejszemu spośród nich, mnieście uczynili...
Zaśmiałem się radośnie, po czym podbiegłem do Mignita i wyrwałem mu z rąk eliksir. Wypiłem do dna.
Dookoła było zielono, bajecznie. Drzewa uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców, łąki pełne były kwiatów i dojrzałych truskawek. Jeśli dobrze się poszukało, znaleźć można było rzadkie zioła o potężnych właściowościach, pozwalających uważyć mikstury lecznicze lub zabójcze trucizny... Ze śmiechem na ustach zacząłem je zbierać. Śpiewałem, wypowiedziałem kilka słów w tajemnym języku magii. Nie wiem, jakie były ich efekty... ale jakieś były na pewno. Liczę na to.
Wreszcie spojrzałem po moich towarzyszach. Kim oni są? Kto to? Co to? Skąd się wzięli na tej łące? Na tej pięknej, nieskażonej łące, która tylkjo moją obecnośc zdawała się akceptować? Spojrzałem na Beltyna... chyba był w porządku. Rzuciłęm mu truskawkę. Masz, człowieku, raduj się i jedz, jedz, zajadaj się słodkimi truskawkami...
Później spojrzałem na umierającego elfa. Ojojoj.. niedobrze z tobą elfie, niedobrze... Jakoś dziwnie wyglądał, dziwnie, dziwnie... jak kot, pies, królik, nornica... cóż zrobić można z nornicą, jeno opluć, w tak pięknym ogrodzie... niepodobna, by nornicopodobne istoty chodziły sobie luzem, niezaczepiane. Mogą przecież nadgryźć te piękne truskawki... nie zastanawiając się długo wyciągnąłem łom i walnąłem go w głowę. A masz, wstrętny gryzoniu, a masz! Zostaw w spokoju nasz ogród![/]
Popatrzyłem po innych ludziach... wydawali się w porządku.
[i]Na co czekacie, częstujcie się truskawkami... nie ma tu nikogo innego, kto by je zjadł, jedzcie, nie krępujcie się! A jak zobaczycie jakiegoś gryzonia, to powiedzcie, wnet się z nim rozprawię!
To mówiąc, schyliłem się ku krzakowi malin i zerwałem soczysty owoc.
-Kurwa! Samuel, co Ty wyprawiasz?!" - krzyknąłem patrząc na podskakującego wśród spalonych korzeni i zbierającego kamienie Samuela, ten jednak zachowywał się jakby nas nie było, chwilowo zapomniałem o nim, moją uwagę przykuł nieprzytomny Schedryn, który leżał w kałuży krwi z uszkodzoną od uderzenia łomem tętnicą, szargały nim spazmy bólu, przyjrzałem się ranie.
-Tu już żadna magia i mikstury nie pomogą, chłopak umrze w przeciągu 30 minut. - natychmiast w myślach podjąłem decyzje... - Nie mogę pozwolić żeby się tak męczył, nie można nic zrobić... - stanąłem nad nim i wyjąłem miecz...
-Wybacz mi... - szepnąłem, po czym moje ostrze opadło ujmując mu cierpień...stałem tak w ciszy przez jakiś czas, w końcu się odezwałem - Zabierzmy co może nam się przydać i zakopmy go... - spojrzałem w stronę baraszkującego w wyimaginowanych krzakach Samuela - ...bo ten szaleniec jeszcze gotów jest go zeżreć pod wpływem halucynacji!
- No, wreszcie ktoś się zdecydował. Chociaż nie spodziewałem się, że to będziesz ty, rycerzyku. Czyżbyś zabił niewinną osobę po raz pierwszy w swoim życiu? Jakże to okrutne, teraz wyrzuty sumienia będą cię dręczyć po nocach. Zwłaszcza, że wziąłeś jego ekwipunek ze sobą. Czyżbyś jednak nie był taki szlachetny? - wygłosiłem monolog z drwiną w głosie.
- Samuel, skończże te radosne hasanie po polu i ruszajmy wreszcie. Tu i tak nie wiele znajdziesz, a tak tylko tracimy czas.
Podniosłem kamień i rzuciłem nim, celując w głowę Samuela.
- Dieterze, lepiej zastanów się nad swoim sumieniem... A raczej nad jego brakiem.
Cóż, uroki wojny... Najszlachetnisji Mężowie muszą czasem umoczyć ręce w krwi - pomyślałem.
- A cóż to jest sumienie? Kierowanie się w życiu własnym systemem wartości. Psia krew, muszę chyba jeszcze raz przejrzeć swój regulamin... - wykonuje gest, jakbym czytał coś z książki - nie, nic tu nie piszą o litowaniu się nad słodkimi szpiczastouchymi istotami w ostatnich godzinach. Ani też o tym, że nie wolno się wyzłośliwiać. Także wybacz mi czarusiu, że cię zawiodłem.
Uśmiechnąłem się ironicznie do Seraphe'a.
-Nie martw się o moje sumienie Dieter, gdyby Tobie coś się stało, możesz na mnie liczyć, zrobię dla Ciebie to samo... - uśmiechnąłem się szyderczo - więc zastanów się czy nie potrzebujesz moich usług łotrzyku, bo mam tu świeżo wykopany grób, a nie będzie mi się chciało kopać dwa razy.
Nie czekałem na odpowiedź, ułożyłem Schedryna na dnie dołu, a twarz przykryłem kawałkiem płótna.
-Zakopmy go i oddalmy się z tego przeklętego miejsca.
Wystarczy! Nie zachowujmy się jak dzieci! Spójrzmy prawdzie w oczy, Schedryn i tak by zmarł, jedynie zmniejszyliśmy jego cierpienie... Beltyn sądze, że powinniśmy podzielić się ekwipunkiem naszego martwego towarzysza. No dobrze a teraz chodzmy poszukać tych ziół, Dieter.
Spojrzałem po nich ze złością i ruszyłem w strone najbliższych krzaków.
- Acha, giermku, miej oko na Samuela. Myśle, że nie jest w stanie iść ze mną i kanciarzem, ale raczej nic nie szkodzi mu na przeszkodzie by cię zaatakować...
-No tak, chcieliście mnie najpierw zostawić z pół żywym elfem, a teraz trafił mi się szaleniec. Co ja mam z nim robić? Zbierać truskawki?! - spojrzałem w stronę Samuela żeby zobaczyć co robi.
Łąka rozbrzmiewała świergotem ptaków. Było pięknie i słonecznie, pachniały kwiaty, a wiatr niósł od lasu cudny aromat wiosennych świerków. Ktoś tu jeszcze chodził, coś tam robili, ale nie słuchałem ich... natura okazywała swe piękno w całej krasie, żal marnować czas na ludzi. Jeden z nich rzucił we mnie jakimś owocem. Machnąłem tylko na niego ręką z uśmiechem i dalej cieszyłem się urokami tego niezwykłego miejsca.
Skąd się tu właściwe wziąłem? Nie pamiętałem. Tylko jakieś urywki. Strzelista wieża, wyrastająca na pustkowiu, smagana wiatrem i deszczem... zapomniana nekropolia gdzieś na rubieżach cywilizacji, niebezpiecznie blisko terytorium chaosu... brudne więzienie i bogate domostwo... nie, nie, to było dawno, w innym świecie, zupełnie mnie nie dotyczyło...
A tak! Zioła, pamiętam, że przybyłem na tą łąkę w poszukiwaniu ziół! Zerwałem się na równe nogi, rad z faktu, że sobie przypomniałem, nie myślałem już o niczym innym..
Zioła, zioła, zioła! Zioła! Tajemne, potężne, całkiem zwyczajne, zioła, ziółka, dzieci matki ziemi...
Rozejrzałem się dookoła i wzrok mój padł na osobnika, który rzucił był we mnie owocem.Pamiętam go! Pamiętam! To z nim rozmawiałem, do czegoś mieliśmy tych ziół użyć, ale do czego?
W jakiś niejasny sposób mężczyzna kojarzył mi się z brudnym więzieniem, pełnym nieznajomych... to było złe wspomnienie... Ale i tak postanowiłem z nim porozmawiać.
Zrobiłem kilka kroków i zamarłem. Kilka kroków ode mnie na ziemi siedział wielgachny kret wielkości człowieka, kopał w ziemi i coś mówił. No tak, że kopie, to rozumiem, ale żeby mówił? To jakaś czarowna kraina. Drogę przebiegł mały, biały królik. No nic. Ostrożnie, na palcach, tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi wielkiego kreta podszedłem do mężczyzny, z którym rozmawiałem kiedyś (kiedy, gdzie?) o ziołach.
Psst! Psst! - szepnąłem - Dobry panie! Nie pamiętasz, po co były nam zioła? Tu na pewno je znajdziemy, to dobre miejsce, ale po co nam one? Proszę o tym nikomu nie mówić, ale nie bardzo pamiętam...
"Nie no, teraz to już do końca go porąbało. W takim stanie nie mogę mu powiedzieć prawdy..."
- Chciałeś uleczyć Schedryn, pół-elfa. Pamiętasz, stary ośle? Ale niestety zmarło mu się, kiedy zbierałeś zioła. A teraz już chodźmy, bo chyba się czegoś nawdychałeś - powiedziałem wysokim głosem, jakbym zwracał się do dziecka.
"Matoł. Jak chce się babrać w alchemii, to by najpierw dowiedział się, z czym ma do czynienia. Normalnie bym go tu zostawił, ale jest mi cholera potrzebny."
Ciiii! syknąłem, chowając się za pokaźnym krzakiem bzu - Mnie nazywasz baranem, a sam drzesz się jak opętany! Zachowaj ciszę, nie prowokuj tego kreta, gotów nam zrobić krzywdę! To nie to samo co nornica, jemu mogę nie dać rady!
Potwór zdawał się być zajęty swoim dołem, a ja zacząłem się zastanawiać nad tym człowiekiem. Jaki znowu elf? No i nie zdążyłem przecież jeszcze nazbierać żadnych ziół... on chyba nie jest do końca normalny...
"Nie mam czasu ani sił na niańczenie tego świra! Jest tylko jedno wyjście."
Podszedłem do Beltyna i powiedziałem ściszonym głosem:
- Trzeba go jakoś stąd zabrać. W końcu nie możemy go zostawić na pewną śmierć, nieprawdaż? - tutaj w moją mimikę wtrącił się lekki uśmieszek - Trzeba go związać, bo jeszcze jest gotów zrobić komuś krzywdę, pod wpływem tych cholernych ziół.
-Nie przypuszczałem, że to kiedyś powiem, ale zgadzam się z Tobą. Tylko co zrobimy jak go już zwiążemy? Trzeba go będzie nieść...albo ciągnąć. - Spojrzałem w stronę Samuela, hasał sobie beztrosko wśród wyimaginowanej trawy i drzew - Prawdopodobnie nie da się związać po dobroci, trzeba będzie go ogłuszyć, chociaż w tym stanie wystarczy podejść do niego z kamieniem pod pretekstem, że chcemy go nakarmić i walnąć go w głowę...to co robimy?
Soleil:
Dotarłaś na miejsce, w którym niegdyś znajdowała się elfia osada, jedna z niewielu na terenie Imperium. Dziś to miejsce to ledwie spopielone szczątki chałup, które zdają się być jedynym czynnikiem, który może cię utwierdzić w przekonaniu, że kiedyś tu właśnie był twój dom. Przechadzasz się między ruinami chat, mijasz miejscową studnię i szukasz we wspomnieniach wydarzeń związanych z tym miejscem, a nie są to obrazy zbyt sielskie czy przyjemne… Częste pogromy dokonywane przez okoliczną ciemnotę i wieczne groźby ze strony fanatyków Sigmara oskarżających was o wszelakie nieszczęścia nawiedzające Middenheim i okoliczne tereny… Jednak to nie ludzie dopuścili się ostatecznej rzezi i spalenia osady, to siły chaosu, dobrze zdajesz sobie z tego sprawę. Po kilku chwilach wsiadasz na koń i postanawiasz wrócić na trakt, aczkolwiek wiesz, że po odnalezieniu swoich piesków będziesz musiała przedstawić wersję zdarzeń godną wiernej służki podłego możnego…
Podejmujecie decyzję o dalszej wędrówce prowadzonej bez waszego przewodnika, koniec końców nie macie nawet pojęcia gdzie może podziewać się elfka, tak samo jak nie macie pojęcia gdzie powinniście się kierować. Będziecie więc iść przed siebie zostawiając za sobą Middenheim, inne pomysły nie przychodzą wam na myśl. Zanim jednak wyruszycie musicie pochować Schedryna. Zastanawia was czy nie było innego wyboru, czy musieliście pozbawić go życia… Aczkolwiek po ciosie Samuela wydawało się wam to jedynym słusznym rozwiązaniem, pół-elf i tak by zszedł z tego świata, ulżyliście mu więc cierpień… Pozostaje jeszcze problem z Samuelem. Jak kontynuować podróż z kimś kto zupełnie postradał zmysły? Nie macie pojęcia, więc dopuszczacie się jedynej idei jaka przyszła wam do głowy, związujecie towarzysza i zostajecie zmuszeni do ciągnięcia go za sobą niczym worka z pszenicą.
Przez kilka następnych godzin wędrujecie wybitym traktem. Zdążyliście zauważyć, że okolica znacznie uległa zmianie w stosunku do warunków z jakimi przyszło wam obcować przez ostatnie dni. Pojawiły się pierwszę rośliny, kilka krzewów oraz pojedyncze drzewa. W miarę jak posuwacie się naprzód roślinności przybywa. Tuż przed zmierzchem znajdujecię się już w wyjątkowo gęstym, jak na panujące warunki, lesie.... Po raz kolejny rozbijacie obóz zastanawiając się jak wiele spraw uległo zmianie... Wydawało się już, że tworzycie jeden zespół, podczas gdy jeden z waszych kompanów stracił szansę na przeżycie przez obłąkanie innego z pośród was... Dodatkowo wasz przewodnik zniknął... Co wydarzy się w dalszej części podróży? Tego nie wie nikt...
Następnego dnia z braku konkretnego pomysłu wyruszacie w dalszą drogę po dukcie... Las gęstnieje, jednak wciąż nie spotkaliście choćby żywej duszy... Wasza wędrówka upływa mozolnie i wyjątkowo nudno... Dopiero w okolicach południa zauważacie truchło konia lężące na środku drogi, bez wątpienia jest to koń waszej przewodniczki, jednak po samej elfce nie było nawet śladu, tak samo jak po jukach i torbach... Nie zauważyliście także śladów walki czy krwi, może się wydawać że zwierzę padło z powodu zmęczenia lub choroby... Przed wami rozciąga się trakt, a po obu stronach drogi stoi zwarta ściana lasu...
Okolica zrobiła się naprawdę znośna i przyjemna, nie będę miał problemów z przeżyciem w takim miejscu. W pewnym momencie stanąłem jak wryty, to drzewo, wielkie i powyginane, pamiętam je z lat młodości, to było gdzieś tutaj. Spojrzałem na Samuela, leżącego za mną i obwiązanego linami, bez słowa wziąłem go na ramię i skręciłem w las, niczym zahipnotyzowany, powtarzając sobie ciągle w myślach: "To było gdzieś tutaj, gdzieś tutaj mieszka stara Afest zielarka, znajdę ją".
"Gdzie idzie ten rycerzyk ze świrem... A, pieprzyć to! Nie zamierzam martwić się o wszystkich naokoło..."
Kolego, popieram jak najbardziej własną inicjatywę w rozwój sesji, takie zachowanie przecież zasługuję na pochwałę, jednak przed wtłoczeniem takowej zastanowiłbym się nad realiami świata, sytuacją oraz położeniem... A o skrzatach w miejscu rozgrywki nic mi nie wiadomo, koniec końców to nie legendarna kraina z bajek o królewnie Śnieżce.
Dzwonsson
Zabiłeś mnie... Niziołki rzadko zapuszczają się na zachód Imperium, mają własną Krainę Zgromadzenia jako teren autonomiczny i takie jest ich naturalne środowisko... Rasa ta nie należy do grona wielkich podróżników, więc oczywistym jest, że nie zapuszcza się w każdy kąt kraju... Dodatkowo niziołki nie siedzą w drzewach niczym ptaki w dziuplach... Wiem, że bardzo chcesz mieć własny wątek, ale nie popadajmy w skrajności, Witek zaczął, więc dajmy mu rozwinąć... Przecież na przypadkowym postoju każdy nagle nie znajdzie znaku od bogów do własnej misji...
Dzwonsson
Spoglądam na padlinę i stwierdzam, że zwierzę padło stosunkowo niedawno, znaczy Soleil musi być niedaleko. Rozejrzałem się nieco po okolicy i wszedłem na drzewo by zobaczyć gdzie jesteśmy.
- Musicie to zobaczyć - krzyknąłem do Towarzyszy
"Nie miałem na to czasu, musiałem znaleźć zielarkę, mieszka niedaleko traktu, więc nie stracę dużo czasu, a Seraphe pewnie nie zauważył nic co mogłoby mnie interesować, w końcu znałem kiedyś te okolice jak własną kieszeń, niewiele mogło się tu zmienić przez 8 lat, przynajmniej tak mi się wydaje..."
Nie miałam pojęcia co się stało z koniem. Może nażarł się czegoś w tych ruinach? Jakaś trucizna? Nagle osunął się, upadł, nie byłam w stanie niczego zrobić. Było za późno.
Pomyślałam, że jakoś dam sobie radę wrócić do drużyny na własnych nogach, nie z takimi rzeczami dawałam sobie w życiu radę. Chyba nie zboczyłam z drogi aż tak bardzo?
Usłyszałam jakiś szmer. "Tutaj ktoś jest" - pomyślałam. Zrobiłam kilka kroków i przez zarośla ujrzałam staruchę o nienaturalnie wykrzywionej twarzy.
W głosie Seraphe słychać było podniecenie, dlatego czym prędzej wszedłem na gałąź koło niego. Rozjerzałem się dookoła:
- O żesz jasna cholera!
Po tych słowach zamarłem przerażony widokiem rozgrywającym się na mych oczach
Oto co zobaczyłem - ogromnych rozmiarów jezioro z iście przezroczystą wodą. Wreszcie trafia się nam coś dobrego - pomyślałem.
- Myślę, że tam będziemy mogli się zrelaksować i zebrać myśli! Chodźmy! - krzyknąłem do Towarzyszy
- Ale ktoś tam jest... I chyba nie są to ludzie... - dodałem z niepewnością w głosie...
- Kończy się nam woda, bardzo dobrze, że zobaczyłeś to jezioro. A ludzie? Cóż, mam w zanadrzu pare zaklęć... Poczekajmy na Beltyna i tego świra, razem pójdziemy zobaczyć co się tam dzieje!
Szczerze mówiąc nie mam ochoty na walkę, ale jeśli będzie trzeba...
Beltyn, Samuel, Soleil:
Przedzierasz się przez zarośla z Samuelem przerzuconym przez plecy, niczym z workiem ziarna. Co rusz nękają cię okrzyki to radości, to zdziwienia twoich towarzyszy. Nie zważasz na nie jednak dalej brnąc między drzewami. Kilka lat minęło od twojej ostatniej wizyty w tym miejscu, a i przecież wtedy nie miałeś jasnej świadomości gdzie ciągną cię towarzysze... Można śmiało więc powiedzieć, że znajdowałeś się w takiej samej sytaucji jak Samuel... Łatwo chaty zielarki nie odnajdziesz, to już wiedziałeś, nie było żadnych konkretnych znaków, ani też wydeptanej ścieżki, suniesz do przodu na oślep... Jednak okazało się, że większych zdolności odnalezienie się w terenie nie wymagano od ciebie przy znalezieniu chaty. Trakt widocznie został przesunięty na zachód, więc chata znajdowała się nieopodal ubitej drogi, a nie jak kiedyś, w sercu głuszy. Miałeś właściwie niespotykane szczęście, iż skojarzyłeś miejsca i fakty, co pozwoliło ci przypomnieć sobie o zielarce zamieszkującej okolicę... Wychodzisz na wyjątkowo niewielką polankę, na której stoi porośnięta bluszczem i mchem chata, aczkolwiek to co ujrzałeś przeszło twoje wyobrażenia. Przy niewielkim ognisku siedziała stara kobiecina, a tuż obok stała i przyglądała się jej wasza przewodniczka, Soleil...
Dieter, Seraphe, Mignit:
Seraphe wisi niczym egzotyczny zwierz na wierzchołku drzewa i rozgląda się po okolicy, ma wyjątkowe szczęście iż w tym miejscu znajduje się niewielkie wzniesienie przez co zakres widoczności jest całkiem szeroki. Z czubka owego drzewa można dostrzec całkiem spore jeziore, wyjątkowo czyste, zupełnie jakby nietknięta skażeniem chaosu... Mimo iż aura jest w tym miejscu szalenie słaba, to zjawisko wydaje się być nadzwyczajnym. Tuż przy brzegu można dostrzec niewielkie obozowisko, ledwie kilka postaci kręcących się wzdłuż jeziora, niewielki namiot i skromne ognisko... Postacie z pewnością nie są ludźmi, są znacznie niższe... Jednak za wysokie na krasnoludy czy niziołki... Co ciekawe tuż za niewielkim fragmentem lasu na wschód od jeziora można dostrzec zarys dymu... Może to jakaś niewielka osada? A może i nie?
"No nareszcie, już myślałem, że się zgubie w tym cholernym lesie" - burknąłem pod nosem, gdy wyszedłem na znajomą polanę, Samuel zaczynał mi ciążyć, otarłem pot z czoła i gdy lekko przechyliłem głowę w lewą stronę...zamarłem przez chwilę, w krzakach stała oszołomiona Soleil i przyglądała się zielarce. Spojrzałem na nią znacząco jakby mimiką pytając: "Co Ty tu robisz do cholery?!" Tą sprawę jeszcze sobie z nią wyjaśnię, teraz muszę się zająć zielarką, porozmawiamy sobie razem, podszedłem bliżej, wciąż niosłem skrępowanego Samuela na ramieniu, zielarka jakby nie zwracała na nas uwagi, siedziała przy ognisku zapatrzona w dal, gdy stałem już całkiem obok powiedziałem ściszonym głosem:
-Zielarko Afest... - czekałem na odpowiedź.
"Zauważył mnie!" - pomyślałam i cofnęłam się o krok pozwalając gałęziom jakiegoś niskiego drzewa mnie zasłonić. Właściwie nawet jeśli mnie zobaczył, to co z tego? Nie miałam niczego do ukrycia, nie musiałam mu się nawet tłumaczyć. Znów wlazłam w krzaki i odgarnęłam ręką liście.
Powiedział coś do tej staruchy. Byłam zbyt daleko, żeby to usłyszeć. Mogłabym podejść jeszcze trochę... Albo wskoczyć w tamte bliższe rośliny, ta kobieta chyba mnie nie zauważy, to tylko kilka metrów. Ciekawość zwyciężyła, przemknęłam i skryłam się w nienaturalnie wysokich trawach.
Nie wiedzieć czemu, zależało mi na uniknięciu rozmowy z tą starowiną. Niech Beltyn załatwi z nią swoje sprawy i wracamy na trakt.
Zielarka dobrze zdawała sobie sprawę z obecności elkfi kryjącej się w zaroślach, aczkolwiek postanowiła ją zignorować, koniec końców usłyszała zawołanie ze strony zdyszanego młodzieńca, a to zawsze znacznie bardziej kusząca perspektywa... Odwróciła się więc w stronę chłopca i ujrzała, że przez plecy ma on przerzuconego innego młodzieniaszka... Zawsze dwóch lepszych od jednego, przewinęło się jej przez myśli...
- Z czym do mnie przychodzisz, synu? - zapytała zaciekawiona staruszka.
Soleil chowała się za krzakami, nie wiem co jej strzeliło do głowy, przecież ją widziałem...
-Zielarko, mam pewien problem... - zrzuciłem Samuela z ramienia jak worek kamieni na ziemie, tylko jęknął z bólu - ...ten mężczyzna ma napady szału, popadł w obłęd, potrzebuję czegoś co pomoże mu odzyskać świadomość, choćby na jakiś czas. Wiem, że posiadasz coś takiego, bywałem tu kiedyś z moim ojcem po leki, pamiętasz mnie?
Zdjąłem pierścień należący niegdyś do mojego ojca z palca i pokazałem jej, byłem pewien, ze go zapamiętała.
-Możesz mi pomóc?
- Typowy narwany młodzieniec, myśli, że przyjdzie taki z rodowym pierścieniem, co to od wieków jest w posiadaniu rodziny i w jednej chwili wszyscy rzucą się na kolana i uznają go za jednego z wielkich tego świata, co to włości jego sięgają daleko, a władza jest wręcz mityczna... Takich błyskotek to ja widziałam setki, wszyscy możni z okolicy ściągali i nadal ściągają do mnie by leczyć swe schorzenia wszelkiej maści. Każdy obiecywał bogactwa i tytuły, a tu nic, rzucili parę miedziaków i tyle co ich widziałam... Pokaż no tego gagatka. - rzekła i poczeła obserwować Samuela, zbadała go na kilka znanych ci sposobów, które miałeś okazje ujrzeć przy wszystkich wizytach medyków.
- Pomóż mi go wciągnąć do chaty, tam się nim zajmę, synu. - rzuciła i złapała twojego towarzysza pod ramię...
Chata była jednoizbowa. Wewnątrz panował zaduch i zapach parzonych ziół, zdawało się, że każdy kąt już przesiąkł aurą wywarów wszelakich. Położyliście Samuela na jednym z kilku sienników, domyśliłeś się, że zielarka rzeczywiście musi prowadzić własną niewielką klinikę. Afest poczęła dokładniej obserwować zachowania twojego kompana na wszelkiego rodzaju ukłucia, szczypnięcia czy też uderzenia. Pozwoliła sobie nawet na krótką chwilę wysłychać bełkotu szaleńca, zaserwowanego jej przez Samuela... Zastanowiła się, zmarszczyłą brwi i rzekła.
- Dobrze, jestem w stanie go z tego wyciągnąć, tak myślę, jednak musicie pamiętać, że to raczej słabość nabyta już jakiś czas temu, więc zapewne momentami będzie miał ci on nawroty... No i musicie tu zostać przez kilka dni, może tydzień, muszę mieć na niego oko...
Macie więc problem, jesteście uczestnikami w zawodach, a tymczasem żąda się od was ogromnej straty czasu. Zdrowie towarzysza czy posłuszeństwo wobec waszego mocodawcy i władcy zarazem...
-Tydzień to dla mnie nie problem. - powiedziałem bez chwili zastanowienia - Tym bardziej jeśli pozwolisz mi rozłożyć obozowisko na polanie, żebym mógł go codziennie doglądać, w zamian za to mogę dostarczać Ci pożywienie i ewentualnie skóry jeśli sobie tego życzysz.
To była dobra oferta, Afest nie wyglądała na myśliwego, a w jej domu nie widziałem wiele skór i innych okryć. Pozostała kwestia Soleil, która czaiła się gdzieś w pobliskich krzakach, w przeciwieństwie do pozostałych towarzyszy, wie gdzie jestem, zapewne będzie mnie obserwować i nie spodoba jej się tygodniowy postój...trzeba będzie dać sobie z nią jakoś radę. Czekałem tyle lat, kilka dni to nie problem, ale na więcej sobie nie pozwolę, a nie wiem gdzie nas może poprowadzić ta elfka. Reszta drużyny albo pójdzie dalej, albo będą mnie szukać, a może nawet sam się po nich wybiorę, w każdym bądź razie ja muszę czekać tydzień.
Kiedy weszli do chaty wyłoniłam się z traw. Podeszłam bliżej i dyskretnie zerknęłam w zalepione brudem okienko. Dostrzegłam Beltyna, który rozmawiał z kobietą. Co on robi, przecież nie mamy czasu! Zapukałam w okno w nadziei, że usłyszy, zrozumie o co mi chodzi i się pospieszy.
"Oszalała" pomyślałem. Siedziała na zewnątrz wpatrując się w nas przez niewielkie brudne okienko i jeszcze zaczęła w nie pukać. Chociaż wyglądała dość komicznie, podła, poważna elfka puka sobie w okienko na świeżym powietrzu i robi głupie miny. Spojrzałem tylko w jej stronę dając jej do zrozumienia wzrokiem, że musi poczekać. Pójdę do niej jak tylko się dowiem co postanowi Afest, coś czuję, że czeka mnie ciężka rozmowa...
Nie to nie. Nie dość, że robię z siebie błazna, to jeszcze mam czekać? Zwariował.
Odwróciłam się i pobiegłam w stronę lasu. Może znajdę Seraphe'a, Dietera albo Mignita.
Soleil:
Nawet przez głowę nie przeszła ci myśl by zorientować się w jakim kierunku powinnaś się udać, by dojść do traktu, więc można śmiało uznać, że biegłaś na oślep... Przemierzałaś gęstwiny póki starczyło ci sił, nie masz pojęcia ile czasu upłynęło i gdzie właściwie się znajdujesz, jedyne co jest teraz pewne to fakt, iż nie masz sił by dalej biec i nie jesteś w stanie określić jakkolwiek swojego położenia. Zgubiłaś się i targają tobą wątpliwości czy ktokolwiek zada sobie trud by cię próbować znaleźć.
Beltyn:
- Chłopcze, rób sobie co chcesz, nie jest dla mnie ważne gdzie będziesz się błąkał, byleś na czas wrócił i zabrał swojego kompana.
Dieter, Mignit i Seraphe:
Mija kilka godzin, wciąż nie wiecie gdzie podziewa się Soleil, a co gorsze i Beltyn jak opętany wlazł w zarośla i od kilku godzin nie dostaliście od niego żadnego znaku... Cóż pozostało wam czynić? Iść dalej traktem w nieznane? A może próbować szukać Beltyna czy Soleil w miejscu, o którym nic nie wiecie? Czy też podążać w stronę jeziora gdzie sami nie wiecie co was czeka?
Kiwnąłem głową w zgodzie. Miałem nadzieję, że sobie z nim poradzi, na wszelki wypadek nawet nie rozwiązywałem Samuela, gotów byłby jeszcze zabić zielarkę, niech ona zrobi jak będzie dla niej najlepiej.
Rozbiłem namiot, przygotowałem własne palenisko, przejrzałem własny ekwipunek, racji starczy mi na jakieś 2-3 dni.
Trzeba będzie coś upolować za jakiś czas, ale najpierw przydałoby się poinformować resztę, że przez najbliższy czas nie ruszę z nimi w wędrówkę...mam nadzieję, że nie spotkam tej elfiej suki bo jeszcze zacznie wydawać jakieś chore rozkazy.
Zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, zbędne zostawiając w nowym obozie.
Pozostało wrócić drogą, którą tu przybyłem, ciężko będzie przegapić własne ślady i to wielkie drzewo...
Poszedłem w miejsce gdzie miała czekać na mnie reszta tej bandy.
Orientuję się, że pędzę na oślep. Zatrzymuję się i oglądam za siebie. Część drogi potrafię odtworzyć, próbuję zawrócić po własnych śladach. Kiedy już nie mam pojęcia dokąd iść wdrapuję się na drzewo, z którego dostrzegam jezioro oraz dym z ogniska. Ktoś tam musi być... Postanawiam udać się w tamtą stronę.