ďťż

AZJA 2010 - NOWA WLOCZEGA

Rozmawiając dzisiaj z Mateuszem, niektórym znany jest on pod tajemniczym zawołaniem "Wódz", otrzymałem znak ze sfer niebiańskich i tak oto postanowiłem założyć pewien wątek... Otóż w każdym właściwie mieście, a nawet i w mieścinach i wsiach słuchy dochodzą o pewnych opowieściach. Czasem są to legendy sięgające ręką historii w kilkaset lat wstecz, a czasem to opowieści, których akcja rozgrywała się kilkadziesiąt, kilkanaście bądź kilka lat temu. Można też spotkać takie bajania, które i kilka miesięcy temu zaistniałą sytuację opowiadają... Są przesłanki, historyczne i udokumentowane, by w jakimś stopniu tego rodzaju legendy uznać za prawdziwe... Niektóre z tych historii to rzeczywiste fakty, aczkolwiek są też i takie, które tak naprawdę utrzymują status wiekowej fantastyki. W każdym razie, liczę, że znajdą się na forum gawędziarze, którzy takie właśnie opowieści bedą chcieli przekazać... Można posłużyć się gotowym tekstem zaczerpniętym z sieci, ale można i też pokusić się o własne słowa i własny przekaz. Jest tylko właściwie jeden warunek. Piszemy w miarę obszernie, opowiastki kilkulinijkowe będą usuwane... No i zaznaczam, że za każdą klimatyczną historyję stawiane będą piwa!


Dzisiaj w niezmierzonym internecie znalazłem trzy, całkiem pozytywne historyje miasta Lublin dotyczące.

"Legenda o Czarciej Łapie"

Miejscem legendy jest Trybunał Koronny. Był to rodzaj sądu wyższej instancji dla szlachciców, który działał w Lublinie w XVI i XVII wieku. Jeśli ktoś nie był zadowolony z wyroku sądów grodzkich, mógł złożyć apelację do Trybunału i liczyć na pomyślny wynik rozprawy.
Na to właśnie liczyła pewna wdowa, która 1637 roku odwołała się od wyroku sądu grodzkiego. Sprawa jej nie wydawała się być trudna do osądzenia. Bogaty szlachcic najechał jej domostwo, zagrabił to, co miała cennego i spalił zabudowania. Kobieta domagała się odszkodowania.
Jednak bogaty szlachcic przekupił sędziów i wyrok zastał wydany na jego korzyść. Kobieta nie poddała się jednak. Złożyła apelację do Trybunału Koronnego. Przyjechała do Lublina pełna nadziei na sprawiedliwy wyrok.

Trybunał Koronny

Niestety jak się okazało również tutaj szlachcicowi udało się sędziów przekupić. Znów wyrok stwierdzał, że wdowie nic nie należy się z jego strony, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Kobieta została pozbawiona szansy na odzyskanie choć części zagrabionego majątku. “Nawet diabli sprawiedliwiej by osądzili!!” - wykrzyknęła załamana i z płaczem wybiegła z Trybunału.
Wieczorem tego dnia stało się coś dziwnego… Pod budynek Trybunału zajechała bardzo piękna, bogato zdobiona karoca, ciągnięta przez wyjątkowo dorodne konie. Z karocy wysiedli elegancko ubrani panowie. Płaszcze ich zdobione były kamieniami szlachetnymi, obszywane złotem. Gdyby nie fakt, że zamiast stóp mieli kopyta, nie różniliby się niczym od zwykłych ludzi…
Weszli do Trybunału. Na wokandzie znów znalazła się sprawa biednej wdowy. Wezwano świadków, przesłuchano ich. Tym razem nikt nie śmiał kłamać w obecności tak niezwykłych sędziów. Wyrok, który wydali, był na korzyść wdowy. Szlachcic miał jej oddać zagrabiony majątek i wypłacić odszkodowanie za wyrządzone szkody.

Żeby nadać ważności temu wyrokowi, diabeł go odczytujący uderzył dłonią o stół. Odbiła się ona wypalonym śladem na jego blacie. Stół ten do dzisiaj można oglądać w holu lubelskiego zamku.
Podczas, gdy diabeł wygłaszał wyrok, Chrystus na krzyżu w sali rozpraw odwrócił głowę do ściany. Nie chciał widzieć tego, że diabli sprawiedliwszy wyrok niż ludzie wydali. Krzyż Trybunalski do dziś znajduje się w jednej z kaplic w Archikatedrze.

"Kamień Nieszczęście"

Jedną z osobliwości lubelskich jest kamień nieszczęścia, o którym krąży makabryczna legenda. Obecnie kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze.

Pochodzi on podobno ze Sławinka pod Lublinem. Na początku XV-go wieku "urzędował" on na placu Bernardyńskim, dawnym placu Straceń, jako podstawa pod pień dębowy, ociekający krwią skazańców.

Zdarzyło się raz, że kat ściął głowę niewinnego człowieka, z takim rozmachem, ze pień rozłupał się na połowę, a topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom.

Potem ktoś go przytoczył na plac przy ul. Rybnej. Pewnego dnia szła tędy kobieta z dwojakami, niosąc dobry obiad mężowi pracującemu przy budowie. W pobliżu kamienia potknęła się i upadła, rozbijając garnki na jego powierzchni. Zapach okraszonej zupy przynęcił kilka wałęsających się psów, które rzuciły się na żer, oblizały kamień skrupulatnie i wszystkie padły nieżywe. Widok martwych zwierząt wywołał niezwykłą sensację, a plac otrzymał nazwę Psiej Górki.

Z czasem przekonali się ludzie, że dotknięcie kamienia ręką, lub bosą stopą wytwarza kontakt miedzy nim a człowiekiem, sprowadzając nieszczęście. Złakomił się na kamień pewien piekarz i użył go do pieca budującej się piekarni. Wkrótce śmiałek spalił się w tym piecu, zamknięty przez własną żonę i adorującego ją czeladnika.

Zły kamień wrócił na Psią Górkę i oślepił murarza, który z zawziętością uderzył go młotem. Wkrótce na tym placu, sumptem Mikołaja Łosia z Grodkowa, przystąpiono do budowy kościoła Trynitarzy. Po wybudowaniu murów przyszło ludziom na myśl, aby wtoczyć kamień do kościoła i użyć go przy budowie ołtarza. Wkrótce okazało się, że pomimo wzniesienia budynku i dzwonnicy kościół nigdy nie zostanie skończony, bo brakło funduszów na dokończenie wnętrza. Mury kościoła w kilkadziesiąt lat później zakupił Paweczkowski i usunąwszy kamień, przerobił gmach na pałac dla siebie, który dotąd stoi na Psiej Górce.

Po wybudowaniu Soboru prawosławnego na Placu Litewskim kamień nieszczęścia znalazł się obok niego i spowodował śmierć żołnierza, który spadł z dzwonnicy miażdżąc sobie czaszkę na powierzchni złośliwca. Władze rosyjskie obawiając się o całość Soboru w takim sąsiedztwie eksmitowały kamień za miasto. Przy budowie prochowni dostał się on jakimś sposobem do fundamentów. Ogólnie jest wiadomo, ze w roku 1919 prochownia wyleciała w powietrze.

Dwadzieścia lat przeleżał kamień bez żadnych efektów. Na koniec znalazł się na rogu uliczki Jezuickiej, na wprost Trynitarskiej Bramy. Gdy przyszyła wojna lotnicy niemieccy latali nad Lublinem zrzucając bomby. I oto kamień znowu okazał swoje fatum, bo najwięcej ofiar w ludziach poniosła goszcząca go uliczka Jezuicka i Katedra na którą spozierał przez wylot Bramy Trynitarskiej. Mimo, że eskadra zataczała duże koła, to bomby padały głównie w promieniu działania kamienia nieszczęścia.

Obecnie ten kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze.

"Widzący z Lublina"

Tylko nieliczni pamiętają jak się nazywał. Również nieliczni mieszkańcy miasta o nim pamiętają. A tymczasem, oprócz muzeum martyrologicznego na Majdanku, to jego grób jest głównym punktem pielgrzymek żydowskich do Lublina. Do niego sie modlą i wznoszą swoje modlitwy. I wiedzą, że oko cadyka wciąż patrzy. Zwłaszcza w miejscu, które jest pępkiem świata.

Nim dotarł do Lublina…

Jakub Icchak Horowic był synem ubogiego rabina z Józefowa nad Wisłą. Urodził się w 1745 roku. Podobno od najmłodszych lat był bardzo pobożny, w czym dopatrywano się predyspozycji, aby został chasydem. Jednak gdy dorósł ojciec zaręczył go z córką bogatego szynkarza. Zgodnie z tradycją Jakub zobaczył ją tuż przed ślubem… Rozczarowany jej wyglądem oświadczył, że nie zamierza się ożenić. Wola ojca była rzeczą świętą. Ślub się odbył. Ślub, po którym Horowic uciekł z domu pozostawiając tam małżonkę i rodziców. Od tego czasu w jego życiu zaczęły się dziać niezwykłe wydarzenia…
Podczas swojej długoletniej wędrówki po ziemiach wschodniej Polski zamieszkiwać na dworach wielu mędrców i cadyków żydowskich. Zgłębiał u nich tajniki Kabały oraz Talmud. Cieszył się ogromnym uznaniem wielu autorytetów religijnych. dodatkowej sławy przyniosło mu pewne wydarzenie. Otóż podczas jednej ze swoich wędrówek dotarł do pięknego domu. Drzwi otworzyła mu ponętna kobieta, która nakarmiła go, napoiła, a potem zaczęła uwodzić. Mimo stanowczej odmowy, kobieta była coraz bardziej nachalna. Jakub zaczął modlić się o siłę uniknięcia pokusy. Podobno zagrzmiało i piorun uderzył w dom, a kobieta zginęła pod gruzami.
Kolejna ingerencja Boga w życie Jakuba miała miejsce, gdy wezwał go, aby osiadł na Wieniawie. Była to wtedy wioska leżąca obok Lublina, zamieszkana głównie przez ludność żydowską. I tak też się stało…

W Lublinie…

Mieszkając na Wieniawie Horowic wsławił się pobożnością, dobrocią, mądrością. Zaczęli przychodzić do niego po radę również Żydzi z Lublina. Naciskali go, aby przeprowadził się do miasta. Już wtedy nazywano go Widzącym lub Jasnowidzącym. Podobno potrafił nie tylko zobaczyć przeszłość i ujrzeć przyszłość. Jego niezwykłe zdolności dotyczyły również teraźniejszości. Przykładowo potrafił podać dokładną liczbę liści na drzewie. Ale co najważniejsze, potrafił patrzeć w serca innych i odgadywać ich najskrytsze sekrety.

W Lublinie Widzący zamieszkał na w dzielnicy żydowskiej, która była wokół zamku. Jego piętro dom mieścił się na ulicy Szerokiej 28. Na podstawie Kabały stwierdził, że to w tym miejscu znajduję się pępek świata. Miejsce połączenia nieba z piekłem, miejsce, w którym najłatwiej kontaktować się z Bogiem. I kontaktował się z Bogiem. Zwłaszcza w codziennych modlitwach, podczas których wstawiał się w intencjach wiernych, którzy tłumnie przybywali do jego domu.
Podczas jednej z takich modlitw Widzący prosił Boga, aby ten zesłał wreszcie Mesjasza. Przecież Żydzi już tak długo na niego oczekują. Ileż jeszcze można? Pokłócił się z Bogiem. Pan rozzłoszczony śmiałością Jakuba sprawił, że ten zaczął lewitować. Zatopiono w modlitwie nie zauważył, że wyleciał przez okno na piętrze domu. Wtedy Bóg odebrał mu dar lewitacji. Horowic zmarł po kilku dniach na skutek poniesionych obrażeń. Było to 5 sierpnia 1815 roku (według żydowskiego kalendarza 9 miesiąca ab 5676 roku).

Oko Cadyka

Pamięć o nim nie zaginęła. Rzesze pielgrzymów wciąż przychodziły na grób Widzącego. II Wojna Światowa zniszczyła dzielnicę żydowską w Lublinie, później władze komunistyczne walczyły z kultem cadyka. Przebudowano teren wokół zamku, uformowano plac zamkowy, dobudowano kamienice. I co się okazało? Dobry obserwator potrafi to dostrzec. Patrząc od strony zamku Plac Zamkowy ma kształt oka. Z kolei spoglądając na to samo miejsce z lotu ptaka, można zobaczyć kształt macewy, czyli tablicy pamiątkowej na grobie żydowskim. Tworzy ją kwadratowy zamek i półokrągły plac przed nim. Oko cadyka wciąż patrzy i czuwa nad mieszkańcami miasta. A na stary kirkut wciąż przyjeżdżają pielgrzymki z Izraela, aby pomodlić się przy grobie Widzącego z Lublina.

Enjoy.
Odgrzewam wątek, zasłyszałem niedawno historię dotyczącą mojego miasta i postanowiłem, że może warto się nią podzielić i a nóż ktoś w końcu będzie się w tym temacie udzielał?

"Wiadukt"

Nieopodal jednego z opolskich osiedli znajduje się niewielka droga wiodąca do położonej parę kilometrów od miasta wsi. Owa dróżka niczym specjalnym się nie wyróżniała, asfaltowa, zadbana droga, aczkolwiek uczęszczano ją dość rzadko, jako że był nad nią szalenie nisko przerzucony wiadukt kolejowy, przeciętny samochód dostawczy mieścił się tam na styk.

Był rok 1982, stan wojenny trwał w najelpsze. Wysłany z ówczesnego województwa wrocławskiego oddział ZOMO składający się przede wszystkim z młodych funkcjonariuszy, którzy służbę w armii ludowej zamienili na milicję, gnał z zawrotną prędkością w kierunku na wschód, oddziału przecież nikt nie zatrzyma na tej zapomnianej przez wszystkich wąskiej drodze prowadzącej na wieś... Świadków zdarzenia nie było, nad ranem znaleziono kilkanaście ciał zomowców pozbawionych głów, które walały się wszędzie wokół, jednym nie rozczłonkowanym członkiem oddziału był kierowca, który po zderzeniu ze stropem wiaduktu wyleciał z tak zwanego "świniobusu" przez przednią szybę i zginął po zderzeniu z betonowym filarem. W trakcie kolejnych kilkunastu lat wypadek urósł do miana miejskiej legendy, niektórzy kierowcy jeżdżąc ową drogą w nocy widzieli zatrzymujących ich funkcjonariuszy, jednak gdy się zatrzymywali, nikogo tam nie było, inni widzieli głowy leżące na jezdni, opolscy taksówkarze kategorycznie odmawiali przejazdu pod wiaduktem. Kiedy w połowie lat 90-tych mroczna opowieść straciła na znaczeniu ruch się zwiększył, nikt nie przykładał większej wagi do historii z przed lat, nawet taksówkarze na powrót tamtędy jeździli... Aż do momentu kiedy nad ranem znaleziono rozbitą taksówkę i rozczłonkowane ciało kierowcy. I nikt nie był w stanie ustalić przyczyny wypadku, droga pusta, sucha, wóz w idealnym stanie technicznym, samo zderzenie też było niecodzienne...
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mkulturalnik.xlx.pl
  •