ďťż

AZJA 2010 - NOWA WLOCZEGA

bo mi tu flagg wypomina, że miałem coś skrobnąć na forum.

cóż byłem w kinie i wyszedłem bardzo zadowolony. film jest Burtonowską wersją musicalu scenicznego, który czekał na realizację baaardzo długo. ale warto było czekać, bo pierwszy musical z aktorami wypada świetnie. choć Johny Depp nie ma głosu i śpiewa cokolwiek dziwacznie

ale za to jak wygląda! ja uwielbiam Burtonowskie wizualia, i choć tutaj reżser miał mniejsze pole do popisu, bo to jednak film kostiumowy, osadzony w konkretnym miejscu i realistyczny, to i tak czuć i widać znajomą estetykę. w filmowym Londynie trochę za bardzo czuć komputer, ale pal sześć.

piosenki są (przynajmniej z tego co zrouzmiałem, bo nie zawsze było łatwo) naprawdę niezłe tekstowo, a ta o Londynie w wersjach optymistycznej i pesymistycznej na samym początku dobrze nastraja do projekcji.

aktorsko jest zawodowo, nie ma co się spodziewać zgrzytów, tylko Sasha Baron Cohen jakoś wydał mi się z kompletnie innej bajki - chociaż oczywiście rola filmowa jest absolutnie zgodna z jego emploi. mimo to nie bardzo.

no i krew, ta krew. Burton pierwszy raz wkracza na terytorium tak splamione juchą, a tryska ona efektownie niczym w japońskim anime. a końcowa scena mistrz! Todd i jego ukochana a w około wielka plama krwi - niezapomniane wrażenie.

ciekawym co flagg powie na ten film - że Burton się skończył i nie opowiada już historii romantycznych outsiderów?


Dzięki za opinię! Brzmi faktycznie bardzo dobrze!
Strasznie liczę na tego Burtona, choć przyznaję, że po Corpse Bride stracilem wiarę, że już cokolwiek dobrego nakręci...
Pozostaje grzecznie poczekać do 22.02
się tam czepiasz, Corpse Bride było zacne!
kurczę, tak właśnie klepałem niusa na stronę i stwierdzam, że ST ogląda się nad wyraz dobrze, ale niewiele zostaje w kilka dni po projekcji. hmmm... warto na pewno obejrzeć, ale arcydzieło to to nie jest. co zresztą widać po inicjalnym poście, który w sumie dość wstrzemięźliwy był w zachwytach i rozbieraniu obrazu na części. po prostu dobre widowisko.


Slaby ten 'Sweeney Todd' niestety. Pozbawiony reżyserskiej inwencji, postacie zupelnie bez glębi (a przecież Miss Lovett, końcówka świadkiem, byla materialem na jednego z ciekawszych Burtonowskich dziwaków), muzyka na jednej nucie i widoczny brak emocjonalnego zaangażowania ze strony reżysera, a w konsekwencji widza (kolejne mordy demonicznego golibrody ogląda się z równym entuzjazmem, jak mecze reprezentacji Polski). A poza tym - za dużo, za dużo tego CGI! Jedynie końcówka - godna Mario Bavy - robi wrażenie.
Za parę dni, jak będę mial więcej czasu, skrobnę dluższy komentarz.
no ja czekam, bo chętnie się pospieram troszku (choć nie mam zamiaru zacięcie bronić nowego Burtona, nie bardzo jest co...). nie wiem jak bardzo "słaby" jest dla Ciebie ten film, ale ja nigdy przed reżyserem nie padałem na kolana i nie mam mu za złe, że zdradził młodzieńcze ideały, hi hi...
I tam... Po co się EGO spierać - możesz się po prostu ze mną z przykrością zgodzić ...

No cóż, pierwsze wrażenie po filmie: normalnie, nihilista się z tego Burtona zrobił. Twórcę "Powrotu Batmana" zawsze ciągnęło do makabry i groteski, ale żeby aż tak pójść na całość i to jeszcze w tonie serio - nie przypuszczałbym.

Ale cóż z tego skoro jest to tylko nihilizm w teorii, a film jest zwyczajnie blady... I to poczynając od samej muzyki (w końcu mamy do czynienia z musicalem), granej na jednej nucie i pozbawionej wyrazu (zapomniałem o niej zaraz po zakończonym seansie). Burton zamiast potraktować konwencję musicalu jako rodzaj artystycznego wyzwania, poczyna sobie z nią zupełnie bez odwagi. Żadnej zabawy dźwiękiem (muzyka na maksa i jedziemy...), ruchem (jedynie w jednej wyśmienitej zresztą piosence-introspekcji Sweeney kluczy ulicami angielskiej stolicy wokół zastygniętych w miejscu Londyńczyków). Także od strony formalnej Burton nie błyska i albo wykorzystuje tanie chwyty narracyjne (ta szybka jazda kamerą, to miała być wędrówka po mrocznych uliczkach Londynu, bo mi to bardziej Pitofa i jego "Vidocq" przypominało), albo do znudzenia powtarza te sama ujęcia (jest śpiewak, unosi ręce do góry, odjazd kamery - raz ok, drugi raz - ujdzie, ale trzeci i czwarty to już przesada).
No dobrze, reżyseria bez inwencji, ale Burtonowi zawsze brakowało tej iskry dobrego rzemieślnika. Może od strony wizualnej będzie lepiej?
Liczyłem jednak na portret Londynu (Dante Ferretti w końcu!), zamiast tego czekało mnie srogie rozczarowanie. Gdzie te tropy wizualne, rozbudowana scenografia, jakieś pomysły inscenizatorskie? Tło filmu jest zupełnie bezbarwne, równie jak generowany komputerowo kolor nieba. Po seansie jedyną scenerią, jaką zapamiętałem był strych Sweeney’ego Todda. To musical był w końcu czy kameralny dramat obyczajowy? Wydaje mi się, że niektórym reżyserom powinno się ograniczać wykorzystywanie efektów CGI, bo źle działa na ich wyobraźnię. Ten Oscar to chyba za ładne storyboardy przyznali
Choć przyznaję, że krwiste gejzery wyglądały pyszne, a gotycyzująca kolorystyka kadru i charakteryzacja postaci też robi wrażenie (już pal sześć ten komputer).
Jednak największa szkoda, że zupełnie brakuje temu filmowi głębi, a przecież zwykle wyrazista charakterystyka bohaterów stanowiła największą siłę filmów Burtona. Być może jest to efekt przytłoczenia muzyką, ale rozmawiający ze swoimi ostrzami Sweeney mnie nie rusza. Zupełnie ginie w jego cieniu wspomniana już przeze mnie Miss Lovett (a wielka szkoda), ale skoro śpiewa głównie o robieniu pasztetu, to cóż... Jedynie dwie piosenki-introspekcje (idylliczna wizja małżeństwa vs. czas na podrzynanie gardeł!) dodają całości kolorytu i wyprowadzają nas na chwilę z dusznego zakładu Sweeneya.

Na szczęście miło zaskakuje mistrzowska końcówka. Coś przedwcześnie zakopałem Tima w grobie bo tymi paroma ujęciami udowodnił, że wbrew pozorom nie utracił jednak całkowicie kunsztu. Tak jak wspomniałem we wcześniejszym poście - nastrój godny Mario Bavy! A ujęcie z oczami (nic więcej nie zdradzając) z pewnością znajdzie się na mojej liście najlepszych scen roku. Gdyby tylko reszta trzymała poziom...

Zupełnie nie rozumiem powszechnego aplauzu, z jakim przyjmowane są ostatnie dokonania Burtona. Przecież ich słabości i niedociągnięcia są wyraziste (ta, jak dla kogo ), a mimo to kolejne filmy geniusza z Burbank przyjmowane są bez mrugnięcia okiem jako udane! To w takiej sytuacji, jak mi się wydaje, możemy mówić o kształtowaniu się reżyserskiej marki, kiedy to nazwisko autora mówi więcej niż filmy, które kręci. Jest Burton, to są fajne "freaki" w tle, jakaś gotycka scenografia, Johnny i Helena, czyli ogólnie jest dobrze... A że nic się za tym nie kryje, że reżyseria bez pomysłu, wtórne wizualia, płaskie postacie - a po co w to wnikać?

A co do konotacji autorskich (a co, Burton zawsze mocno nasycał swoje filmy autobiografizmem), to że tak złośliwie zapytam - nie macie skojarzenia, że dama serca Benjamina jako żywo przypomina Lisę Marię Smith?!? Trzeba ostrzec Helenę Bonham-Carter, [SPOILER!] bo jeszcze aktualny małżonek ją do pieca wrzuci! No, a że razem mają synka, to już nawet nie będę wspominał
W ogóle to z tego chłopaczka na końcu niezły zwyrol wyrośnie... [KONIEC SPOILERA!]

A tak serio, to po obejrzeniu "Corpse Bride", "Dużej ryby", "Charliego..." miałem wrażenie, że choć są to filmy wątpliwe od strony jakościowej, to Burton nasyca je jednak autorskimi tropami (w przypadku poświęconej ojcu "Dużej ryby" i nakręconym niedługo po narodzinach syna "Charliem" jest to dość oczywiste), dyskutuje z własną twórczością... Tym razem wydaje mi się, że żadnych dyskusji już nie ma - pozostało tylko odcinanie kuponów..
A mnie film calkiem sie podobal... moze dlatego ze obejrzalem go niedawno po najnowszych Coenach, ktorzy jednak troche mnie rozczarowali... U Burtona tradycyjnie spodobal mi sie klimat, aspekt wizualny, aktorstwo... Historia bardziej kameralna niz sie spodziewalem, brakowalo rowniez jakiejs psychologicznej glebi bohaterow (z wyjatkiem Todda), Bonham Carter i Rickman za bardzo nie mieli co grac. Warstwa muzyczna, no coz nie jestem uprzedzony do musicali, ale te piosenki akurat kompletnie mnie nie ruszyly.
Jak dla mnie bardzo przeciętny, a tym samym najgorszy film Burtona (ale remake "Planety Małp" pewnie jeszcze gorszy). Konwencja musicalu w ogóle się nie sprawdza, tym bardziej że teksty niezbyt ciekawe, a i aktorzy śpiewać nie umieją. Całość wygląda strasznie sterylnie i wali sztucznością, no CGI bardzo widoczne. Aktorsko oprócz Heleny Bonham Carter, niespecjalnie, żeby mieć w obsadzie Rickmana i go w ogóle nie wykorzystać to już trzeba się postarać. Nominacja do oscara dla Deepa to jakieś kuriozum moim zdaniem, w sumie jedna z jego gorszych ról. I jeszcze ta młoda para żywcem wyjęta z jakiegoś pisma dla młodzieży wk*rwia niemiłosiernie. Coś tam ciekawego zaczyna się dziać co prawda pod koniec, ale i tak niczego nie zmienia. Spore rozczarowanie w sumie.
W sumie zgodzę się z Flaggiem (jednak ) i z Charlesem. Nie porwał mnie ten film, mało tego, piosenki w najwyższym stopniu mnie irytowały i nudziły, co jest grzechem, jeśli chodzi o musical! W końcu urok musicali polega na owej muzyce i piosenkach, więc jeśli pianie męczy, to coś nie teges
Rickman faktycznie niewykorzystany, a choć Helena dawała radę, to film rozczarowuje. Zaryzykuję tezę, że udane życie rodzinne negatywnie wpływa na kreatywność artystów - tak jest z Burtonem i tak jest z Deppem!
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mkulturalnik.xlx.pl
  •